Nieraz są to małe, skromne dworki z zapadniętym dachem. Zapomniane, pokryte mchem, a nieraz okazałe pałace, którym przywrócono dawną świetność. Te ostatnie kuszą odremontowanymi wnętrzami, kłują w oczy czerwonym dachem i zapraszają do przechadzki po przepięknie utrzymanych ogrodach, gdzie za każdym drzewem czai się przeszłość.
Kto w nich mieszka? Książęta z bajki, śpiące królewny czy zwykli ludzie, miłośnicy zwiększonej powierzchni mieszkalnej?
Wiele zamków i pałaców to dziś hotele, restauracje albo muzea, ale żeby tak sobie mieszkać w domu, po którym można jeździć rowerem, to mało kto się odważy. Komu chciałoby się myć dziesiątki okien, ścierać kurz z koralikowych żyrandoli i myć hektary podłóg?!
Jeśli dodać do tego park z ogrodem, którego nie sposób obejść w jeden dzień, budynki gospodarcze, w których zmieściłoby się piętnaście TIR-ów i kilkaset metrów kwadratowych przeciekającego dachu, to łatwo sobie wyobrazić nierealność takiego przedsięwzięcia.
Zdarza się jednak, że w zabytkowych budowlach toczy się normalne, codzienne życie. W wysokich, przestronnych pokojach mieszkają ludzie, po parku biegają dzieci, a na dziedziniec podjeżdżają samochody. Powojenna rzeczywistość podarowała często unikalne zabytki wiejskiej społeczności, która nie dość, że z nich korzystać nie umiała, to na dokładkę przyłożyła rękę do ich rychłego upadku. Większość popegeerowskich wsi może poszczycić się niszczejącym pałacykiem lub dworkiem, którego ruin strzegą nieprzebyte gąszcze parkowych roślin.
O dawnej świetności świadczą jedynie archiwalne zdjęcia przechowywane przez potomków byłych właścicieli, którzy w poszukiwaniu swoich korzeni przemierzają Europę. Zajeżdżają przed rozpadające się ogrodzenie, patrzą z sentymentem i zdziwieniem, jak obraca się w perzynę przeszłość ich rodziny. Niektórzy wracają, podejmują heroiczny wysiłek i próbują tchnąć życie w stare mury. Walczą z wilgocią, odpadającym tynkiem i okoliczną ludnością, która przez lata traktowała obiekt jako źródło opału i materiałów budowlanych.
Poigrajmy sobie z czasem…
Sułów. Małe, ciche miasteczko na Dolnym Śląsku. Do schludnego, okolonego kolorowymi kamieniczkami ryneczku schodzą się wąskie uliczki wciśnięte w szpalery niskich, parterowych domków. Jedna z tych uliczek prowadzi do pałacu (na zdjęciu otwierającym artykuł). Za parkanem, pomiędzy drzewami prześwitują jasne mury. Budowla powstała w latach 80. XVII wieku, później była wielokrotnie przebudowywana i modernizowana, ostatnio w latach 60. XX wieku, co dało szansę na dotrwanie jej w niezłej kondycji do dziś.
Aktualny właściciel – Włoch – ma doświadczenie w przywracaniu pałaców do dawnej świetności. Jego zasługą jest renowacja obiektów w Wielkiej Lipie i Siemianicach. Pałac w Sułowie, pokryty nowym dachem, czeka w kolejce na remont. Może już niedługo stare platany dadzą cień spragnionym chłodu spacerowiczom, a wędkarze znów zasiądą na brzegach, porośniętych dziś rzęsą, zielonych stawów sułowskiego parku. Dziś tylko dzieci przekradają się przez dziurę w płocie, żeby pobawić się w chowanego wśród pięknych, pomnikowych drzew.
Sztynort. Wieś na Mazurach, gościnna przystań gromadzi latem setki żeglarzy. Ci, którzy przyjeżdżają tu od lat, są świadkami upadku dawnej posiadłości rodu Lehndorffów, byłych właścicieli urokliwego pałacu, zamieszkujących tę miejscowość od XVI wieku. Swój obecny kształt główna część pałacu zawdzięcza Marii Eleonorze Donhoff, która w XVII wieku na ruinach poprzedniej budowli, najprawdopodobniej spalonej, postawiła nowy, piękny pałac z widokiem na Jezioro Sztynorckie.
Pod koniec XIX wieku pałac rozbudowano i zmodernizowano, dobudowano skrzydła boczne, wieże i kilka elementów małej architektury. Niestety proza powojennych czasów nie pozwoliła przetrwać temu zabytkowi. Kiedy pierwszy raz zawitałam tam pod koniec lat 70., pałac był w niezłej kondycji, ale już wymagał remontu. Z mojego kolejnego pobytu w Sztynorcie 18 lat później pamiętam ogromne, drewniane schody, które z holu na parterze wiodły na piętro. Już wtedy nie wolno było po nich chodzić, a uwijający się w środku budynku robotnicy zdawali się dawać nadzieję na lepszą przyszłość sztynorckiego pałacu.
Niestety, kiedy latem 2007 roku przyjechałam tu po długiej przerwie, wyleczyłam się do reszty ze złudzeń. Jako jedyni mieszkańcy pałacu przywitały mnie bociany, które uwiły sobie gniazdo na jednym z kominów. Pałac w opłakanym stanie czeka na swój koniec. Przedzierając się przez morze pokrzyw, dotarłam do małej kaplicy ukrytej w parku. Ona też niedługo przestanie istnieć niszczona przez wilgoć i korzenie drzew. Biskup Ignacy Krasicki podobno mawiał, bywając w sztynorckim pałacu: „Kto ma Sztynort, ten ma Mazury”, dziś można powiedzieć tylko: kto ma Sztynort, ten ma ruinę.