Zapach dymu zazwyczaj dawał się we znaki mieszkańcom tego domu przed świętami Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Stare drągi w wędzarni na strychu, aż uginały się pod ciężarem szynek, boczków i kiełbas, smakowity zapach wciskał się w każdy zakamarek domu, a pokój na poddaszu był nim przesiąknięty jeszcze długo po świętach. Dzieci w tajemnicy przed rodzicami wślizgiwały się przez małe drzwiczki i skubały ciepłe jeszcze wędliny. Tak właśnie bywało w starym domu, jeśli na strychu stała wędzarnia przykominowa i w niej dojrzewało mięsiwo z okazji wielkich uroczystości rodzinnych i świąt. Konstrukcja takich wędzarni nie była trudna, wystarczyło zrobić ujście do komina, dokładnie wymurować małe pomieszczenie i zaopatrzyć w szczelne drzwiczki. Za palenisko służył stary sagan, który stał na kilku cegłach albo większych kamieniach. Pod polepą wędzarni znajdowały się po prawej i po lewej stronie wgłębienia w ścianie, które pozwalały na umieszczenie w nich drągów z mięsiwem przygotowanym do wędzenia. Najpierw trzeba było wędzarnię dobrze nagrzać. Rozpalało się suchymi trzaskami brzozowymi i powoli dorzucało okorowane polana innych, liściastych drzew, najczęściej buka, grabu, dębu lub wiązu. Kiedy wędzarnia była już nagrzana, a na dnie paleniska pozostał tylko żar, trzeba było mocno zacisnąć powieki, wziąć głęboki oddech i dzielnie wkroczyć do akcji, żeby po omacku zawiesić drągi z mięsem. Nie daj Boże otworzyć oczy – dym szczypał, a w środku i tak nie było nic widać. Trzeba się było szybko z tym uporać, a potem do kotła wrzucić kilka szczap owocowego drewna i szczelnie zamknąć drzwi, żeby samemu nie zostać uwędzonym i by jak najmniej drogocennego dymu wydostało się na zewnątrz. Dwie – trzy godziny wędzenia wystarczyły, żeby szynki i boczki nabrały odpowiedniego smaku i koloru, mogły wisieć w kominie dłużej, jeśli na dworze było chłodno. Nie wolno tylko było ich przesuszyć i w odpowiednim momencie trzeba było je przenieść w odpowiednie miejsce. Dzisiaj nie ma potrzeby urządzania wędzarni wewnątrz domów, bo „wyprowadziły się” do ogrodów i zmieniły w dzieła małej architektury (tzw. wędzarnie ogrodowe). Mają paleniska do grilla, nisze do pieczenia chleba i komory do wędzenia wędlin i ryb. Są budowane z piaskowca, kamienia polnego albo blachy ocynkowanej, ale ich urok ma się nijak, do uroku starych, przykominowych wędzarenek, które nasi dziadkowie i babcie stawiali na strychach lub w piwnicach. Wędzarnie wewnątrz domów nie mają dziś racji bytu, niech więc zostaną w lamusie pamięci, a my przenieśmy uwędzone już kiełbasy i mięsiwo do spiżarki. Porządny dom nie mógł dawniej właściwie funkcjonować bez spiżarki. Pani domu trzymała w niej przetwory, sery, bochny chleba, który piekło się raz na tydzień. W kącie stały worki z mąką, makiem i fasolą, obok beczki z ogórkami i kiszoną kapustą, a z belek pod sufitem zwieszały się pęki ziół, wianuszki grzybów i czosnku, pęta kiełbas i grube szynki. Na wyższych półkach królowały słoiki z powidłami, dżemami i innymi smakołykami, tam też chowano przed dziećmi kandyzowane owoce i świąteczne pierniki, które były pieczone odpowiednio wcześniej, żeby mogły dojrzeć. Na niższych piętrach leżały jabłka, orzechy, stały kamionkowe i szklane pojemniki z przyprawami i różnego rodzaju dodatkami. Były to spore pomieszczenia, ponieważ mieściły zapasy na srogie zimy dla całej, nieraz wielopokoleniowej rodziny. Często zagnieżdżały się tam myszy i niszcząc sporo produktów, potrafiły napsuć krwi gospodyni. Oczywiście, poproszenie o pomoc kota mijało się z celem, ze względu na ryzyko pożarcia przez niego słoniny albo wylizania z garnka śmietany. Katarzyna Lewańska-Tukaj Ciąg dalszy artykułu w formacie pdf: |
Pobierz wersję pdf: Spiżarki i wędzarki - reaktywacja?