Ten dom nie wygląda młodo – to komplement. Choć ma niewiele ponad sześć lat, panuje w nim atmosfera tradycji, niczym w wiekowej rodzinnej siedzibie. Wydaje się, że solidna dębowa, bynajmniej nie zniszczona podłoga za chwilę przyjaźnie zaskrzypi... Po wnętrzach leniwie snują się opiekuńcze duchy. To dzięki nim – a także...
Ten dom nie wygląda młodo – to komplement. Choć ma niewiele ponad sześć lat, panuje w nim atmosfera tradycji, niczym w wiekowej rodzinnej siedzibie. Wydaje się, że solidna dębowa, bynajmniej nie zniszczona podłoga za chwilę przyjaźnie zaskrzypi... Po wnętrzach leniwie snują się opiekuńcze duchy. To dzięki nim – a także za sprawą intuicji, smaku i charyzmy właścicieli – ludzie oraz zwierzęta czują się tu dobrze i bezpiecznie.
W pewnym sensie byli prekursorami – budowę rozpoczęli jako jedni z pierwszych w swoim środowisku. Wśród ich rówieśników, ludzi po trzydziestce, mało kto wówczas o tym myślał. Ona niechętnie myślała o wyprowadzce z miasta, on nie chciał słyszeć o niczym innym. Rozkochany w polskich krajobrazach, „człowiek z liściem na głowie”, od zawsze ponad spędzanie wolnych chwil przed ekranem telewizora przedkładał wędrówki po puszczy.
Był rok 1995 – za pomysłem Piotra przemawiały też argumenty ekonomiczne: „duża ulga” budowlana w rozkwicie, niskie koszty budowy metra kwadratowego domu w stosunku do rynkowych cen warszawskich mieszkań. Beata dała się przekonać.
Krajobraz przed bitwą
Zaczęło się od działki – pięknej, częściowo otoczonej starym ceglanym murem, od południa „opartej” o las. Przy jej zachodniej granicy – stary klon w towarzystwie kilku mniejszych drzew i zaglądającego z sąsiednich parceli starodrzewu. Teren położony jest w zacisznym miejscu, na końcu kilkudziesięciometrowej ślepej uliczki. To działka z gatunku tych, na których cokolwiek postawisz, będzie wyglądało dobrze – pierwsze skrzypce i tak grają tu drzewa.
Beata i Piotr nie chcieli jednak budować „czegokolwiek”. Szukali projektu domu „z korzeniami” – niewybujałego, osadzonego w tradycji, czyli takiego, który symbiotycznie zrośnie się z przyrodą. Poprzeczkę zawiesili sobie wysoko. „Wolałam zamieszkać w domu nawet nie całkiem wykończonym, ale skrojonym na miarę naszych potrzeb niż, kierując się jedynie ceną, wybrać projekt typowy, w którym zawsze coś będzie mi przeszkadzało” – mówi Beata.
To jej przypadło w udziale przeglądanie dziesiątków katalogów, co z pewnością przez jakiś czas może być frapujące, traci jednak urok, gdy wśród 200 obejrzanych projektów żaden nie okazuje się być tym jedynym.
Polecony przez rodzinę architekt przedstawił dwie zasadnicze koncepcje: budynek parterowy – taki preferowała Beata – i większy, z poddaszem użytkowym, o znacznie bardziej rozbudowanym programie funkcjonalnym. Ten pierwszy sam zresztą odradzał ze względu na rozmiar działki – 830 m2. Drugi, przy wszystkich zaletach domu o zwartej bryle, miał jeszcze jedną – czteroosobowa rodzina mogła w nim zamieszkać na parterze, na później odkładając wykończenie poddasza. Taka możliwość była jednym z założeń przedsięwzięcia; szczęśliwie skorzystanie z niej nie okazało się konieczne.
Inwestorzy pozostawili architektowi wiele swobody. Projekt domu jest – jak twierdzą – jego dziełem autorskim. To architekt przekonał ich do większej powierzchni pomieszczeń, on też zaaranżował ich układ i zaprojektował rozwiązania komunikacyjne. Beata i Piotr przyznają się do autorstwa detali; są to jednak szczegóły decydujące o charakterze i klimacie ich siedziby. Piękne narożne, nisko osadzone okna w oprawie ciemnej stolarki – otwierające przestrzeń domu na otoczenie i poddające ją pieszczocie światła słonecznego.
Ujęta w konstrukcję drewnianych belek, gipsowo-kartonowa obudowa balustrady na podeście piętra – nieoczekiwanie oryginalny skutek banalnej obawy o bezpieczeństwo dzieci. „Symultaniczna” łazienka dziewczynek, dostępna z obydwu ich pokoi.
Wreszcie sam sposób posadowienia domu: nisko, na poziomie ziemi, co sprawia, że ogród „wlewa się” do wnętrza. Tak się w Polsce domów nie stawia, bo wilgoć i mrówki, a przede wszystkim – pokutujący od lat przesąd, że wejście do „willi” ma być paradne, po co najmniej pięciu stopniach. Tu, ze względu na piaszczysty grunt, nie groziło zawilgocenie, groźba inwazji mrówek też nie stanowiła argumentu – te uparte owady potrafią pokonać znacznie wyższe przeszkody, niż niski próg parteru.