Rzeczywiście, przypadek wmieszał się kilka razy w proces tej budowy, dyktując szybsze tempo. Jednak dom w swoim ostatecznym kształcie nie jest dziełem przypadku, ale owocem planów i wyobrażeń właścicieli. Bo gdy urządza się miejsce do życia dla czterech, a właściwie pięciu osób, nic nie może być dziełem przypadku
Kilka lat temu rzeczywistość Agnieszki i Janusza nie odbiegała od polskiej średniej: niewielkie dwupokojowe mieszkanie w jednej z warszawskich dzielnic- sypialni, dwaj wszędobylscy chłopcy, a pod nogami – sterty samochodzików i klocków. Do tego wiele pracy i pośpiechu, jak to w rodzinie lekarza i biologa.
Z marzeń o większym mieszkaniu szybko wyleczył ich rekonesans rynku nieruchomości: choć dziś trudno w to uwierzyć, ceny przyzwoitych lokali w mieście już 5-6 lat temu mogły zniechęcić. Postanowili znaleźć dom, gotowy lub wymagający tylko wykończenia.
Od początku byliśmy pewni, że nie chcemy angażować się w budowę od podstaw – wspomina Agnieszka – brakowało nam czasu na pilno wanie fachowców i szarpaninę z dostawami materiałów. Szybko okazało się, że nieliczne wolne chwile i tak muszą bez reszty poświęcić poszukiwaniom.
Kłoda za kłodą
Szukali kilka miesięcy, początkowo z zapałem, później z coraz większym znużeniem i determinacją. Zaczęli od południowo-wschodnich okolic miasta, by zachować krótki dystans od obu miejsc pracy. Niestety, trafili w rejon tradycyjnie słonych cen: za byle segment trzeba tam było zap łacić majątek. Wreszcie udało się wyszperać skrajny dom w kameralnym trójszeregu; zdecydowali się, ustalili warunki z właścicielem i zebrali fundusze. Gdy Janusz pojechał podpisywać umowę przedwstępną, okazało się, że... oferta jest nieaktualna. W międzyczasie trafił się inny kupiec i dom „sprzątnął”.
Rozgoryczeni, szukali dalej, ale podaż była marna: w finansowych „granicach rozsądku” mieściły się głównie ciasnawe segmenty w szeregówkach z ogródkami niczym chustki do nosa. Tymczasem Agnieszka, która kocha słońce, marzyła o otwartych jasnych pomieszczeniach, do których przez duże okna zaglądałby ogród. I to taki, w którym można bez skrępowania zażywać kąpieli słonecznych. Po pewnym czasie przenieśli się więc na północno-zachodnie obrzeża aglomeracji – dokładnie po przekątnej. Tam okazało się, że drogi dojazdowe są mniej zakorkowane, a i ceny zdecydowanie się cywilizują.
Obejrzeli tu kilka domów, nawet wykończonych ze starannie zagospodarowanymi ogródkami, jednak żaden z nich nie chwytał za serce. Wreszcie, za pośrednictwem agencji, trafili na żółty budynek pokryty czerwoną dachówką. Sama bryła domu nie wyróżniała się niczym szczególnym – ot, klasyczny prostopadłościan z gankiem o dwóch filarach. Ale działka miała blisko 1000 m2 powierzchni.
Lokalizacja też była niezła: za płotem modrzewiowy zagajnik, a do przystanku autobusowego nie więcej niż 150 m. No i wnętrze – jasna, nieposzatkowana ścianami przestrzeń. Duży parter sam logicznie dzielił się na strefy: wypoczynkową, jadalnianą i kuchenną. Był tu też spory pokój, w którym można by urządzić gabinet z niezależnym wejściem, czyli coś dla Janusza, marzącego o spokojnej przyszłości podmiejskiego lekarza rodzinnego. Do tego na poddaszu cztery przestronne sypialnie i całkiem duża łazienka. To było to!