| Piotr cierpliwie przeczesywał sterty ogłoszeń i wykreślał pozycję po pozycji, fatygując zajętą małym Jasiem Dorotę jedynie do "przypadków", które pomyślnie przeszły wstępne testy. Gdy wreszcie pokazał żonie dwie podobne, usytuowane niemal po sąsiedzku, 800-metrowe działki, położone pomiędzy korytem Wisły a Kampinosem, obie w tej samej cenie – jedną uzbrojoną w pełne media, drugą zaś kompletnie surową – na tej drugiej właśnie w Dorocie niespodziewanie odezwała się intuicja. Stanęłam na tym gołym polu i nawet szczególnie się nie rozglądając, bez zastanowienia powiedziałam: no dobrze Piotrek, to ta. Myślał, że żartuję – w ten sposób nie podejmuje się przecież decyzji. A mnie ta działka ujęła od chwili, kiedy postawiłam na niej pierwszy krok. Kolejne wizyty potwierdzały słuszność instynktownego wyboru. Za którymś razem z jednego ze stojących nieopodal domów wysypała się gromadka dzieci i niespodziewanie Dorota z Piotrem – całkiem tu przecież nowi – usłyszeli: dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry..., co uznali za przejaw i dowód wysokiej kultury lokalnej. Nie ma to jak Bob Tak pojawił się grunt pod budowę. Należało się śpieszyć – Jaś kończył właśnie 9 miesięcy, a ówczesny minister finansów straszył likwidacją ulgi budowlanej. Dziś inwestorzy śmieją się, że niezależnie od politycznych antypatii, są mu winni wdzięczność – to dzięki niemu budowa, którą planowali rozpocząć później, ruszyła wtedy z miejsca. Na szczęście kwestia projektu była już w owym czasie szczegółowo rozpracowana. Po wykupieniu wszystkich możliwych katalogów i uzgodnieniu priorytetów zdecydowali się na połączenie dwóch podobnych do siebie, gotowych projektów jednego autora. Pierwszy z nich spełniał założenia dotyczące domu (salon, jadalnia, kuchnia i mały gabinet na parterze, cztery sypialnie na poddaszu, a wszystko to upakowane w ok. 180 m2), w drugim zaś znaleźli dwustanowiskowy garaż. Zdaniem Piotra, ładowanie olbrzymich pieniędzy w budowę po to, by później odśnieżać i skrobać samochód, byłoby pozbawione sensu. Obojgu odpowiadała prosta, oszczędna architektura budynku. To upodobanie datuje się jeszcze z okresu studiów – spędzili wówczas pół roku w Szwecji, pracując m.in. w IKEA i chłonąc dobre skandynawskie wzorce. Widzieliśmy tam wiele najrozmaitszych domów i wnętrz, które w porównaniu z ówczesną polską rzeczywistością zachwyciły nas prostotą formy i doskonałymi rozwiązaniami funkcjonalnymi – wspomina Dorota. Jesienią 2001 r. niemal na wyścigi wystąpili o pozwolenie na budowę, po czym „rzutem na taśmę”, kupując materiały za resztę oszczędności, wylali fundamenty. W dzienniku budowy pojawił się tym samym pierwszy wpis; pozostawało czekać na przypływ gotówki i słodkie chwile odliczeń podatkowych. Do budowy przystępowali nie mając żadnego praktycznego doświadczenia, zatrudnili więc inspektora nadzoru, który monitorował prace w strategicznych momentach. Stan surowy wznosiła jedna firma pod wodzą pana Mariana, który przez Jasia dość szybko został obdarzony przydomkiem Bob Budowniczy. Jedna z niewielu ingerencji inwestorów nastąpiła podczas murowania ścian. Piotr – z wykształcenia i zawodu matematyk – przyglądając się z niepokojem, jak robotnicy docinają bloczki Porotherm na brzegach ściany, stwierdził, że da się tego uniknąć, wyliczając elementy tak, by za każdym razem wykorzystać szczelne połączenie na pióro i wpust. Wprawdzie, jak się później okazało, ekipa działała w zgodzie ze sztuką budowlaną, niemniej jego logiczne inżynierskie podejście zaskarbiło mu szacunek kierownika budowy. Pan Marian sprawnie organizował i nadzorował prace. Większe zamówienia inwestorzy składali w hurtowni osobiście, w drobiazgach polegali na Bobie, który odwzajemniał zaufanie uczciwością i skrupulatnością, przedstawiając kwity na każdą śrubę i papiak. Uniknięto dzięki temu paraliżującego absurdu formalistyki, kiedy to szef budowy wstrzymuje prace i wzywa inwestora, bo zabrakło 12 gwoździ albo 3 metrów kabla. Znamy takie historie z opowiadań sąsiadów – zapewnia Dorota – Na samą myśl, że można działać w ten sposób, ogarnia nas rozbawienie. |
| Więcej emocji Montażem instalacji zajmowały się odrębne firmy, z założenia jednak polecane przez kierownika budowy. Autorami pierwszej skuchy okazali się hydraulicy rozprowadzający sieć wodno-kanalizacyjną. Sprawność ich działań budziła uznanie, opuszczali więc budowę w atmosferze obopólnego zadowolenia. Tyle, że o jednym pionie – może nie kluczowym, ale równie ważnym jak każdy inny – po prostu zapomnieli. Problemowi udało się zaradzić, prowadząc rurę nie w ścianie, lecz przy niej. Do dalszych prac trzeba było jednak – z oczywistych względów – szukać nowego hydraulika. Kolejne silne wrażenia nie dały na siebie długo czekać. Niespodziewanie, podczas pobytu rodziny poza miastem, Piotr odebrał dramatyczny telefon od sąsiada: U pana się pali! I mimo że pędząc wtedy z odległości ponad 100 km na budowę, pobił przypuszczalnie życiowy rekord prędkości, dom tak naprawdę uratował ów sąsiad, wzywając natychmiast straż. Spłonęła niepodłączona (!) skrzynka elektryczna, którą przechowywali w garażu, wypełnionym po sufit drewnianymi europaletami. Strażacy na szczęście zdążyli zapobiec katastrofie. Początkowo podejrzewaliśmy, że nasi elektrycy w jakimś niejasnym celu podłączyli skrzynkę i wywołali zwarcie. Jednak wezwany na miejsce rzeczoznawca bezdyskusyjnie stwierdził, że skrzynka nie była podłączona. Po prostu ją podpalono. Prawdopodobnie lokalny boss od kabli w ten subtelny sposób dawał do zrozumienia, że zatrudniono nie tę ekipę. Nie był to koniec „energetycznych” problemów. Wewnętrzną instalację elektryczną wykonano w dwóch podejściach. Wariant pierwszy, na modłę oszczędną, nie zyskał aprobaty inwestora. Wchodzę do domu, rozglądam się, a na sufitach... pajęczyna – wspomina Piotr. Fachowcy uzyskali ten malowniczy efekt, prowadząc kable na skróty; w ten sposób oszczędzali i własny czas, i materiał. Skończyło się nie po ich myśli; musieli rozebrać artystyczną sieć i okablować dom na nowo. W międzyczasie dach pokryto cementową dachówką Braas w naturalnym miedzianym kolorze, która musiała zastąpić wymarzoną, lecz bardzo kosztowną ceramiczną karpiówkę. Ogród na lato i zimę Inwestorzy są zadowoleni, że udało im się uniknąć zmian w trakcie budowy. Z elementów, których na tym etapie nie planowali, pojawił się jeden, za to ważny – ogród zimowy. Wnętrze, zrodzone z miłości do roślin, pozwala obcować z nimi przez okrągły rok, a także – póki co – zastępuje w pewnym stopniu zieleń, której na działce jest na razie niewiele. Od początku wiedzieliśmy, że będziemy chcieli kiedyś go dobudować. Przesądził rachunek ekonomiczny – tańsza okazała się inwestycja jednoetapowa. Obojgu zależało przy tym, by uniknąć wrażenia doklejonej do ściany szklarni. Oranżeria nie przypomina zatem ogrodów systemowych; to raczej rodzaj werandy – jasny, przeszklony salonik o indywidualnym wyrazie, przykryty tradycyjnym dachem. Znajoma projektantka wnętrz naszkicowała koncepcję, a adaptujący projekt architekt w twórczy sposób dopracował pomysł. Dzięki temu oranżeria, usytuowana na tyłach domu – stanowiąca rodzaj kontynuacji, a zarazem odbicia drewnianego frontowego ganku – stała się integralnym elementem kompozycyjnym elewacji. Bryła budynku zachowała właściwe proporcje, zyskując przy tym na lekkości. W chwili podjęcia decyzji o jednoetapowej realizacji ściana domu już stała, trzeba więc było wybić rozległy otwór, ogród miał bowiem w naturalny sposób łączyć się z salonem. Piotr postawił przy tym jeden, wydawałoby się prosty warunek: drzwi muszą być przesuwane, a próg całkowicie ukryty w podłodze. Chodziło o to, by oba wnętrza stanowiły spójną, niepodzieloną przestrzeń. Wymóg ten okazał się niełatwy do spełnienia. Z drzwiami rozsuwanymi nie było oczywiście problemu, pod warunkiem, że... będzie próg. Inwestorska dociekliwość pomogła jednak znaleźć rozwiązanie: zatrudnili firmę instalującą drzwi w wielkich obiektach handlowych. Po prostu drzwi supermarketowe. I takie też są u nas – śmieją się oboje. Niestety, najatrakcyjniejszy wariant – podwójna hartowana szyba bezramowa – odpadł ze względu na koszt. Za tę cenę mogliby postawić drugą oranżerię. Wnętrze jest słabo ogrzewane – niewielkim grzejnikiem i fragmentem podłogówki – a wentylowane za pomocą dwóch kominków. Zimą temperatura nie spada w nim poniżej 15°C. Panuje tu przyjemny rekreacyjny klimat, a królują rzecz jasna kwiaty. |
Koniec i... nowy początek Etap wykańczania domu przebiegał powoli, ale bez zakłóceń. Drobnych problemów przysparzała kolejnym ekipom założona po pożarze instalacja alarmowa. Jednemu z robotników czujka przeszkadzała przy montażu płyt gipsowo-kartonowych; cóż prostszego – wziął śrubokręt i odkręcił. Inny, specjalista od hydrauliki, beztrosko podgrzewał palnikiem podłączoną bezpośrednio pod czujką rurkę. Regularnie jazgoczący alarm stanowił więc coś na kształt dźwiękowej informacji o systematycznym postępie prac. Zdarzały się i milsze niespodzianki. Dorota i Piotr do dziś z sentymentem wspominają właściciela firmy stolarskiej, autora aranżacji nagradzanych przez pisma wnętrzarskie, który zaskoczył ich niecodziennym podejściem do klienta. Zamówili u niego zabudowę kuchni, nie planując niczego więcej ze względu na koszty. On jednak stwierdził, że doda „w pakiecie” obudowę wanny z forniru tekowego i pełne wyposażenie sypialni (system garderobianych szaf, podwójne łóżko, komodę i szafki nocne). Zapłacicie, kiedy będziecie mogli – zakomunikował, po czym podzielił się z nimi swoją biznesową dewizą: Wyspany i wypoczęty klient więcej zarobi, więc i szybciej zapłaci. Zyskamy wszyscy. Budowa trwała trzy sezony. Ostatnie lato powitali jako bezdomni, mieszkanie udało się bowiem sprzedać w dwa tygodnie od anonsu w prasie. Przez kilka tygodni, częściowo rozparcelowani, „szwendali się” z plecakami – a to po działce rekreacyjnej rodziców, a to po ich opuszczonym mieszkaniu. Na szczęście tułaczce sprzyjała wakacyjna pogoda. Pod koniec września, po dokręceniu ostatnich kontaktów zamieszkali wreszcie u siebie. I to było to. Widoki z okien na puste jeszcze fragmenty pól, gęsto porośnięte łąkowymi kwiatami, mili sąsiedzi za płotem, a zimą długie przesiadywanie przy kominku. To prawda, że ogień ma magiczną moc – mówi Dorota – W bloku wszystkie imprezy kończyły się wokół kuchenki gazowej – tej namiastki paleniska. Dziś mają swój prawdziwy ogień, który przyciąga jak magnes. Przestaliśmy tu oglądać telewizję; nawet Jaś odwykł od ruchomych obrazków. Dom spełnił ich najważniejsze marzenie – czas płynie tu wolniej, a każda chwila ma swój smak i znaczenie. Po kolejnym przepracowanym w mieście dniu spotykają się w nim z poczuciem, że to co najciekawsze dopiero się zaczyna. Agnieszka Rezler |