Decyzję o budowie podjęliśmy spontanicznie i, co tu kryć, bez głębszego zastanowienia. Pomysł domu pojawił się w wyniku negatywnej selekcji – mieszkania były za drogie. Czyli: przyczyny mało emocjonalne, a raczej czysto ekonomiczne. Żadne z nas nie wychowało się w domu jednorodzinnym, nie mieliśmy takich wspomnień ani marzeń. Nasuwały nam się raczej argumenty na „nie”: koszty napraw i remontów, słabsza ochrona, męczące dojazdy.
To się diametralnie zmieniło. Dziś dom jest dla nas bardzo ważny w codziennym funkcjonowaniu. Motywuje do działania, stwarza nowe perspektywy nam i naszym dzieciom. Wigilia i Święta już po raz drugi odbyły się u nas (mimo silnej rodzinnej konkurencji!), zjechało 15 osób, było ciasno, bo dom nie jest wielki, ale wspaniale. Jak porównać śnieżne podchody we własnym ogródku, tuż po wieczerzy, z wyganianiem dzieci do łazienki w bloku (bo może Mikołaj właśnie wtedy przyjedzie). Albo odpalanie sztucznych ogni w otoczeniu piszczącej gromady, przy własnym bałwanie i lodowej latarni, z podobnymi doświadczeniami na osiedlowym parkingu, niedaleko śmietnika. Nowy Rok też świętowaliśmy u siebie, bo jakżeby inaczej? Myślę, że długo nie zatęsknimy za sylwestrem poza domem. Nawet tegoroczne ferie zimowe podzieliliśmy pół na pół: tydzień w domu, tydzień w Bukowinie.
A już kominek jest dobry na wszystko: na przeziębienie, na stres po nerwowym dniu, a w parze z butelką dobrego wina, nawet na rodzinną sprzeczkę. Gorąco przestrzegam – nie budujcie domu bez kominka. Nawet w najmniejszym trzeba go mieć!
Są i inne „drobiazgi”: zakupy, które niesie się kilka metrów z garażu (dawniej parkowałem tuż pod blokiem, żeby nie nosić siatek z odległego parkingu, i, niestety, dwa razy zdarzyło mi się zapłacić za to mandat). Sam parking, luksusowy, bliski i własny (nie zapomnę wieczornych negocjacji z cieciem z osiedlowego parkingu społecznego, który raz miał humor i wpuszczał, a raz nie). Dzieciaki sąsiadów, które wpadają, kiedy chcą. I dzieci przyjaciół, przywożone rzadziej, ale za to na dłużej, często z noclegiem. No i najważniejsze – to cudowne uczucie, że nie ma się ochoty iść dokądkolwiek, jeśli się naprawdę nie musi.
Dom daje też zupełnie dla mnie nieoczekiwane poczucie bezpieczeństwa finansowego. Choć kredyt jeszcze nie spłacony, na działkę założono nam już (po dwóch latach) hipotekę. A wartość posesji tylko rośnie. Bo po pierwsze domy za miastem, w odróżnieniu od mieszkań, największy skok cenowy mają jeszcze przed sobą, a po drugie, zmienia się okolica. Obok budują się nowi, gmina zrobiła nam chodnik i latarnie (przed wyborami samorządowymi, w ramach „kiełbasy”, ale są!). Miasto wchłania swoje obrzeża, dzięki czemu jako satelici jesteśmy z roku na rok coraz bliżej stolicy. Przy tym jest szansa, że Euro 2012 wyraźnie polepszy nasze dojazdy.
Nasz dylemat co do miejsca zamieszkania rozwiązał przychylny los. Popchnął nas na ścieżkę, do której wcale nam się nie paliło. Mogę tylko się tym cieszyć i radzić innym: nie wahajcie się, budujcie. Dom to wielka radość. I mnóstwo miłych niespodzianek. Liczę tylko, że gdy posypią się te mniej miłe: cieknący dach, wypaczone okna itp., nasz rząd zdąży już, zgodnie z obietnicą, ściągnąć fachowców z emigracji do kraju.
Anna i Marek K.