Kiedy przed zimą zadaszyłem stan surowy, na budowie odwiedził mnie kolega, który wykańcza właśnie swoją posiadłość. Zdziwioną minę miał już na ulicy, a po obejściu całego budynku zapytał: słuchaj, co ty stawiasz, dom czy garaż z komórkami? Przyznam, że poczułem się dotknięty. Ciężki żart kolegi odnosił się oczywiście do gabarytów mojego domu: 112 m² powierzchni plus garaż.
Jego rezydencja ma 360 m², a on sam bardzo jest z siebie dumny, choć buduje już czwarty rok. W tym samym czasie jego żona skarży się na przytłaczające koszty utrzymania. Nic dziwnego - kilkaset tysięcy kredytu kosztuje. Dodam, że obaj mamy zbliżone zarobki i podobną sytuację rodzinną: po dwójce dorastających dzieci, które niedługo się wyprowadzą.
Po tym incydencie rozejrzałem się wokół siebie. I widzę, że większość Polaków - przynajmniej w centrum kraju - buduje podobnie do mojego znajomego: wielkie domy na kredyt, a w nich pracownie i gabinety (nawet, jeśli domownicy pracują poza domem), pokoje gościnne (nawet, jeśli gości przyjmują raz w miesiącu na tarasie), salony ćwiczeń (nawet, jeśli są zdeklarowanymi konsumentami chipsów przed telewizorem). Potem narzekają na koszty utrzymania i konieczność zaciskania pasa. I zacząłem się zastanawiać nad przyczynami tego stanu rzeczy.
Myślę, że kłopot leży w naszej mentalności. Polacy nie umieją traktować domu jednorodzinnego, jak zwykłej, choć trochę odmiennej niż blok, pozamiejskiej formy zakwaterowania. A przecież dom podmiejski, to po prostu miejsce zamieszkania, taki blok w poziomie z większym zielonym tarasem. To europejska powszedniość, do której chyba nie dorośliśmy. Każdy, kto "złapie" niedużą działkę na dawnym polu pszenicy, zaczyna się czuć wielkim posiadaczem ziemskim, kimś wyjątkowym, niezależnie od tego ilu takich wyjątkowych - mieszczan z klasy średniej - ma za płotem. I wreszcie zaczyna się czuć prawdziwym obywatelem Europy i świata.
Myślę, że w każdym z nas gdzieś głęboko skrywa się tęsknota za przetrzebioną w przeszłości polską inteligencją, często mającą korzenie szlacheckie i szlacheckie siedziby. I każdy na swój sposób chciałby tę inteligencję odbudować, zasiedlić tę niszę społeczną. Dlatego w kawałku wąskiej działki widzimy nie ogródek, a włości. Dom nie może być dla nas po prostu wygodną formą zamieszkania, musi być WILLĄ. A ta już wymaga odpowiedniego rozmachu, nawet jeśli na "włościach" ledwo się mieści.
Pokutują tu oczywiście nasze kompleksy i latami gwałcone poczucie własności, które w domu faktycznie odbiera się silniej, niż w bloku. Tyle że w większości przypadków te domy jeszcze przez długie lata będą własnością banków. I widzę potem młodych ludzi z jednym dzieckiem, błąkających się po swoich niedogrzanych 400 m², których nie mają siły nawet posprzątać, a latem polewających godzinami ogródek, bo nie stać ich na dwutygodniowy urlop (autentyczny przykład z mojego sąsiedztwa!).
Ale na takich jak ja, którzy uważają, że wystarczy im 12-metrowa sypialnia, a gabinet potrzebny jest tym, którzy pracują w domu, patrzą z góry. A moim zdaniem takie podejście znamionuje zaściankowość w najczystszej postaci. Dopiero wtedy, gdy uzmysłowimy sobie, że nie jesteśmy właścicielami posiadłości, a mieszkańcami najzwyklejszych przedmieść (w USA traktowanych skądinąd z pewnym politowaniem), być może staniemy się Europejczykami pełną gębą. Na razie przyjezdni z krajów rozwiniętych obserwują nasze "wielkomocarstwowe" ambicje z rozbawieniem. A już na pewno bez zrozumienia.
Czytelnik
fot. otwierająca: Budmat