- A po co pan czy pani, zmieniła kurtkę na taką modną? Stara przecież nie była dziurawa! Po co kupuje pani glazurę do domu po sześćdziesiąt złotych za metr kwadratowy, skoro można kupić i za piętnaście? Chce pan, pani, mieć pod tynkiem skansen, proszę bardzo! Pani pieniądze, pani wola! Tylko będzie pan, pani, musiała poszukać innego wykonawcy, ja się tego nie podejmuję! Wstyd by mi było!

Jednak tak naprawdę, tutaj nie chodzi o mój wstyd, chociaż czułbym się mało komfortowo, gdybym ze swoją wiedzą wciskał kit klientom. Po prostu wiem z doświadczenia, że sposób wykonywania instalacji przedstawiony na rysunku ma szereg niedogodności oraz zwyczajnych wad, utrudniających życie zarówno przyszłemu użytkownikowi, jak i, nie czarujmy się, również wykonawcy i, już później, sprawdzającym elektrykom – pomiarowcom.
Aby to udowodnić, spójrzmy na rysunek. Widzimy na nim jakieś pomieszczenie, w którym położono instalacje oświetlenia oraz gniazdek wtyczkowych. Przewody zasilające (przewody, nie kable!) poprowadzone są w ścianach pod sufitem, łączenia i rozgałęzienia wykonano w puszkach (tutaj jest ich aż sześć), odejścia do wyłączników i gniazd poprowadzono w strefach dozwolonych. Zakładając, że rozdzielono przewody zasilające obwodów oświetlenia i gniazd, to instalacja wygląda na poprawną. Co zatem jest w niej złe?
Instalacja elektryczna w puszkach - punkt widzenia inwestora
Pierwsza kwestia. W ścianach mamy sześć puszek rozdzielczych z pokrywkami, których widok będzie zatruwał życie gospodyni każdego dnia! Tak, tak! Nie śmiejcie się, to nie żart! To był dla mnie koronny argument w dawnych latach, kiedy inny sposób wykonawstwa był jeszcze nowością, ludzie go nie rozumieli, ale pani domu zawsze reagowała na problem estetyki.
Druga. We wszystkich tych puszkach, przewody są łączone. A z połączeniami bywa różnie (opiszę to innym razem), czasami jednak zawodzą. Tylko co zrobić, jeśli puszka właśnie jest zastawiona szafą? No i nie wiadomo w dodatku która to puszka! Trzeba sprawdzać wszystkie, może także w innych pomieszczeniach... Kto takiej historii nie przeżył sam, ten nie uwierzy, że poszukiwanie awarii może trwać kilka dni. Tyle czasu będzie wymagało przestawianie mebli, a potem ponowne ustawianie i sprzątanie. Zaś farby oderwanej od pokrywek już się nie przyklei i taka pokrywkowa plama jeszcze długo będzie ozdabiała ścianę, aż do kolejnego malowania.
Trzecia kwestia. Nie należy zapominać, że prawnym obowiązkiem właściciela/zarządcy obiektu jest poddanie instalacji okresowej kontroli, co pięć lat. A elektryk przeprowadzający pomiary ma obowiązek skontrolowania również połączeń w takich puszkach. Czyli to samo. Pokrywki puszek tracą farbę. I proszę mi nie mówić, że nikt przeglądów nie robi, bo firmy ubezpieczeniowe dawno o tym wiedzą i na przykład w razie pożaru od instalacji elektrycznej, nie wypłacają odszkodowania, jeśli właściciel nie ma protokołów z obowiązkowych kontroli.
Czwarta sprawa. Ilość prowadzonych pionowo przewodów znacznie ogranicza powierzchnię ścian do dyspozycji, gdzie nie wolno wiercić, ani wbijać gwoździka na obrazek. Niby mała rzecz, a uszkodzeń przewodów z tego powodu jest cała masa.
No i po piąte. Wprowadzenie jakiejkolwiek zmiany w instalacji, próba dodania jakiejś nowej lampki czy gniazdka, będzie się wiązała z bardzo widocznymi śladami na ścianach, takimi nie do ukrycia lub zamaskowania. Dostęp do wszystkich przewodów zasilających istnieje tylko tam, w puszkach pod sufitem i tylko z nich możemy skorzystać. A pomysłów na zmiany z biegiem czasu miewamy wiele, chyba każdy to przyzna. Niestety, w podobnej konfiguracji nie ma innej możliwości, dlatego przeważnie trzeba zaczekać do remontu, aby wnętrza miały jednak jakiś wygląd.
Instalacja elektryczna w puszkach - punkt widzenia elektryka wykonawcy
Puszki łączeniowe w ścianie, dwadzieścia centymetrów od sufitu, są pierwszym miejscem gdzie elektryk traci zapał, a mocne postanowienie, że zrobi instalację idealnie, słabnie i gdzieś się rozpływa we mgle. Kto nie próbował tego robić, ten nie zrozumie. Trzeba stać na wysokiej drabinie z głową pochyloną pod dziwnym kątem, bo sufit nie pozwala jej wyprostować. Oczy przekazują nam wtedy skrzywiony obraz rzeczywistości, ręce ma się przez cały czas uniesione, w nich jakieś narzędzia i w ściennym otworze o średnicy 90 mm próbuje się coś łączyć, a potem ułożyć, aby się zmieściło.
Nogi drżą na szczeblach drabiny, nic nie jest stabilne... więc jak to zrobić dobrze i być pewnym tego co się czyni? Owszem, pierwszych dziesięć puszek jakoś jeszcze pójdzie, a co dalej? Przecież ręce same opadają! Poza tym elektryk ma wprawdzie pas na narzędzia, ale spróbujcie zmieścić w nim wszystkie, które są wtedy niezbędne! Chyba że to jest pseudo-elektryk, który koszulkę przewodu nacina nożem a żyły skręca kombinerkami i owija taśmą izolacyjną.
Wracając do puszek, jest w nich mnogość pojedynczych przewodów, czasem nawet kilkanaście, kolory się powtarzają, jak się nie pomylić w tym wszystkim? Jak połączyć właściwie? Schodzić z drabiny i sprawdzać? Można, tylko nie zdajecie sobie sprawy, ile to pochłania czasu i wysiłku. W dodatku światło przeważnie jest takie, jak to na budowie, czyli oszczędnościowe, bo inwestor nie lubi płacić wysokich rachunków…
Kiedy pierwszy raz usłyszałem o nowym sposobie wykonywania instalacji elektrycznej, o instalacji bezpuszkowej i kiedy mi ten sposób zademonstrowano, wiedziałem, że nawet wołami nie dam się już zaciągnąć na dawne drogi. I powiem jeszcze jedno. Od tamtego czasu nie miałem żadnej reklamacji od klienta! Nowe zasady zapewniają wręcz automatycznie o wiele lepszą jakość wykonawstwa, definitywnie eliminując z instalacji jej najsłabsze punkty, czyli miejsca najczęściej występujących uprzednio usterek.
Stanisław Liberski