Zdecydowaliśmy się na taki wariant, wychodząc z założenia, że lepiej znamy się na zarabianiu na dom, niż na jego stawianiu. Panowie chwalili się, że budują 20 domów rocznie, pokazali nam zdjęcia z wcześniejszych budów i zaproponowali sensowną cenę. Podpisaliśmy więc umowę na stan surowy zamknięty.
Początek miło nas zaskoczył: trójka murarska była myśląca, pracowita i… niepijąca. Dom bez dachu i schodów stanął w trzy tygodnie. Podobnie prezentowali się dekarze i cieśle – po czterech miesiącach mogliśmy z czystym sumieniem rozliczyć ostatnią fakturę. Stanęło pytanie – co dalej? Ponieważ z dotychczasowego obrotu spraw byliśmy zadowoleni, a „nasza” firma reklamowała się jako budująca pod klucz, naturalnym odruchem było zaproponowanie jej dalszej współpracy.
I tu zaczęły się „schody” – pewne zachowania właścicieli, których niestety w porę nie rozszyfrowaliśmy. Na nasze prośby o spotkanie w sprawie dalszej umowy panowie, wcześniej uprzedzająco uczynni, teraz reagowali z opóźnieniem i niemrawo. Byli wciąż zajęci, przekładali termin, albo w końcu umawiali się i nie przyjeżdżali. Kiedy w końcu jeden z nich poinformował nas przez telefon, że jego partner miał ciężki wypadek, uznaliśmy że kręcą. Trzeba dać im spokój i poszukać innego wykonawcy.
Ale dwa tygodnie później pojawili się obaj, w tym jeden z autentycznym szwem na głowie. To uśpiło naszą czujność, zasiedliśmy więc do rozmów. W ich wyniku, po przedłużającym się znów w nieskończoność oczekiwaniu, otrzymaliśmy kosztorys na drugi etap. Po pierwsze nieprecyzyjny (wszystkie powierzchnie zawyżone, a dom przecież świetnie znali, bo mieli u siebie projekt budowlany ), a po drugie – zaporowy. Ceny z reguły mocno przewyższały te znane nam z rynku. Wyglądało na to, że nasi wykonawcy robią wszystko, by nas do siebie zniechęcić.
My jednak byliśmy uparci. Postanowiliśmy kontynuować rozmowy, negocjując każdą pozycję z osobna. Powód był prosty: zanim zaczęliśmy budowę byliśmy trochę przestraszeni legendami na temat złych praktyk wykonawczych, nieuczciwości i pijaństwa budowlańców. Nie znamy się na budowaniu, więc skoro udało nam się trafić na firmę trzeźwą, sprawną i uczciwą, chcieliśmy za wszelką cenę zatrzymać ją do końca. I postawiliśmy na swoim – umowa na stan deweloperski została podpisana.
Prace ruszyły, ale szły już znacznie wolniej, a szefowie firmy mieli dla nas dużo mniej czasu. W końcu, po upływie kolejnych 9 miesięcy zamieszkaliśmy we własnym domu. Entuzjazm, że dom stoi i „trzyma się kupy”, nie pozwolił nam dostrzec licznych fuszerek. Gips-kartony na poddaszu popękały w ciągu pierwszego półrocza. Rachunki za gaz po pierwszej zimie były monstrualne, a mimo to w sypialniach wiało. Pokoje pod skosami, choć zamieszkane, były wiecznie niewykończone, bo czuliśmy, że prędzej czy później coś z tym problemem trzeba będzie zrobić. Przez trzy lata nie mieliśmy nawet motywacji, żeby wstawić na poddasze porządne meble.
W tym roku zdecydowaliśmy się na desperacki ruch: dosyć marznięcia, robimy generalny remont. Znaleźliśmy firmę, która specjalizuje się w docieplaniu i wykańczaniu poddaszy. Nie mieliśmy gwarancji, że zrobią lepiej, ale wystarczyła mina szefa, kiedy zobaczył nasze ściany: omal się nie przewrócił. A potem nastąpiła odsłona – zdjęcie starych gips-kartonów. Naszym oczom ukazał się widok fascynujący: wiatroizolacja widoczna przez kilkucentymetrowe szpary w płytach wełny i kompletnie niedocieplona drewniana murłata na ściance kolankowej (w tym miejscu wiało najbardziej i nic dziwnego – jedyną izolacją było tu 10 cm drewna). Brakowało też wełny w szczelinie między skrajną krokwią a ścianą szczytową poddasza.
Ale najciekawszy widok przedstawiała konstrukcja stalowych profili pod płyty suchego tynku, porzeźbiona z kawałków stali i drewnianych klinów, przybita na sztywno do krokwi wkrętami do… drewna! Dopiero od nowej ekipy dowiedzieliśmy się, że profile mocuje się nie na wkręty, a na tzw. wieszaki, które zapobiegają pękaniu płyt, gdy więźba dachowa „pracuje”. Nasz nowy wykonawca i jego pracownicy zgodnie ocenili, że ktoś, kto to zrobił, robił to po raz pierwszy w życiu.
I to był właśnie jeden z powodów, dla którego właściciele firmy budującej nasz dom rękami i nogami bronili się przed jego wykańczaniem – po prostu nigdy wcześniej tego nie robili. Migali się, zamiast jasno nam powiedzieć o co chodzi. Były też pewnie inne, równie prozaiczne powody, które dziś są dla nas jasne: na stanie surowym zarabia się najwięcej w najkrótszym czasie. A inwestor po pierwsze najmniej się wtrąca (bo o betonie, zaprawach i zbrojeniu zwykle ma słabe pojęcie), a po drugie – najhojniej płaci, bo jeszcze MA pieniądze.
Teraz nasz remont, przekoczowany przez nas na materacach na parterze w chmurach „cekolowego” pyłu, szczęśliwie dobiegł końca. Poddasze mamy jak nowe: piękne, równiuteńkie i ciepłe. Ale kosztowało nas 13 tys. złotych (z materiałami) i trzy sezony marznięcia. A wszystko przez nasz bezsensowny upór. Lepiej poszukać prawdziwych specjalistów i sprawdzić ich (przed i po), niż zmuszać wykonawcę do odbycia „kursu doszkalającego” na nasz koszt.