Do pomysłu budowy podchodziłem z dużym dystansem, mimo wielu zachęt ze strony znajomych i domowników. Ale wiadomo, budowlańcy nie anioły, szczególnie ci znad Wisły i Odry. Naczytałem się wcześniej dużo na ten temat (między innymi w Waszym miesięczniku) i, prawdę mówiąc, nie miałem wielkiej ochoty wcielać się w rolę satrapy czy stróża. Kupno mieszkania ma jedną wielką przewagę nad budową własnego domu: człowiek, który latami ciężko pracuje na swoje oszczędności, nie musi się bać, że wszystko, co z wielkim wysiłkiem udało mu się odłożyć, ktoś zmarnotrawi albo rozkradnie. Uważam, że w naszych czasach taka dodatkowa obawa to ogromne obciążenie.
W moim przypadku zwyciężyła w końcu chłodna kalkulacja: postawienie domu jeszcze długo będzie się bardziej opłacało niż zakup mieszkania. Oczywiście swoje dorzuciła też małżonka. Gdyby nie jej determinacja, pewnie bym się nie zdecydował. Wybrałem ekipę z polecenia kolegi i z pierwszymi dniami wiosny zaczęliśmy. Rzecz, która mnie od razu zdziwiła, to telefony: zostawiłem na budowie swój numer na wypadek jakichś kłopotów z zaopatrzeniem. Już drugiego dnia zadzwonił do mnie pan murujący fundamenty ze szczegółowym sprawozdaniem: co zrobili, jak i dlaczego (!).
Zwrócił też uwagę, że za tydzień będzie potrzeba więcej betonu, a w okolicy zdarzają się deficyty, więc warto umówić się w wytwórni wcześniej. Zaproponował też swoją nieodpłatną (!!) pomoc i pośrednictwo. Później te sprawozdania stały się codzienną praktyką, a kiedy zaproponowałem, że kupię mu kilka kart do telefonu (nasze rozmowy ciągnęły się wiele minut), z oburzeniem zaprotestował (!!!).
Wytłumaczył mi to tak: jak pan będzie zadowolony, to mój szef w dłuższej perspektywie tylko na tym zyska, bo będzie miał dobre rekomendacje. A jak mój szef zarobi, to zyskam na tym i ja. Jak ja zarobię, zyskają moje dzieciaki, a zamierzam zapewnić im dobry start w życie. Obserwowałem przy tym prawdziwą zażyłość i zaufanie, jakie panowały pomiędzy nim a właścicielem firmy, czyli jego szefem.
Z początku myślałem, że człowiek jest nie z tego świata, nawet badałem delikatnie, czy to przypadkiem nie profesor na rencie albo jakiś niespełniony pisarz. Ale po jakimś czasie i po wymianie kilku ekip doszedłem do wniosku, że coś się wyraźnie zmieniło. Nie spotkałem już może takich „artystów”, ale każda kolejna grupa wykonawców była równie uczciwa i solidna. Mieli przy tym prawdziwą wiedzę o budowaniu i nawet jeśli sami nie rwali się do składania raportów, to zapytani odpowiadali rozsądnie i wyczerpująco. Kilku z nich było po szkołach budowlanych, a nie tylko, jak do niedawna, po „szkole życia”. Zarabiali nieźle, bo jeśli nie nocowali na budowie, to przyjeżdżali własnymi samochodami (oczywiście mocno używanymi), nie tak jak dawniej, kiedy sześciu chłopa kuliło się razem ze sprzętem w zardzewiałym tarpanie.
Z perspektywy rocznej budowy wydaje mi się, że nasza „budowlanka” narodziła się na nowo i weszła w fazę rozwoju w dobrym kierunku. Na budowach nie ma alkoholu, przestały znikać materiały. Wykonawcy pracują nawet wtedy, kiedy nikt ich nie pilnuje – wiem, bo opowiadają mi sąsiedzi, którzy sami budowali 20 lat temu i w głowach im się nie mieści, że można pracować na trzeźwo od świtu do zmierzchu, a później po prostu pójść spać. Ale ludzie poznali chyba po prostu wartość pieniądza i czasu. Wreszcie mogą za swoje dniówki utrzymać rodziny, kupić meble czy wyjechać na urlop.
Jeden z glazurników powiedział mi: jak mam u pana popracować dwa tygodnie i zarobić uczciwe parę groszy, to wiem, po co pracuję. Ale czasem szef wysyła mnie awaryjnie na inną budowę, gdzie ktoś przed nami spaprał robotę. Nie dość, że siedzimy tam miesiąc, to jeszcze dostajemy połowę stawki, bo jesteśmy z szefem umówieni, że jak ma straty, to dzielimy je między siebie. I wtedy widzę, ile kosztuje czas, więc pracuję tak, żeby nie poprawiać przynajmniej po sobie.
Bardzo pocieszające jest także to, że właściciele firm zaczęli traktować swoich pracowników jak ludzi. To znowu skutek makroekonomii: trzeba trzymać przy sobie dobrego fachowca, żeby nie uciekł albo nie wylądował u konkurencji. I nie wystarczy zapłacić. Trzeba dowieźć narzędzia w przyzwoitym stanie, zimne napoje, koce – cały tzw. socjal. Obserwowałem autentyczną przemianę, kiedy szef firmy, negocjujący ze mną jak doświadczony strateg, przy własnych robotnikach zmieniał się w podwładnego. Pytał: „Chłopcy, co wam na jutro przywieźć? A może chcecie radio”. To nie był miękki człowiek, tylko po prostu uznawał, że na samym budowaniu oni znają się lepiej, a on powinien być dla nich zapleczem i wsparciem.
Powiem szczerze, o takich standardach pracy w naszej branży budowlanej nawet mi się nie śniło. Widać, że wolny rynek powoli wszystkim wychodzi na zdrowie. Najbardziej pocieszające jest dla mnie to, że moje obserwacje nie są wyjątkiem. Coraz więcej osób zauważa to samo na własnych budowach.
Wiem, że o wykonawców jest dziś trudniej niż kilka lat temu. Mnie udało się dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności – firma miała akurat czas, bo „wypadł” jej klient, który zrezygnował z budowy z powodów rodzinnych. Ale wiem też, że inni inwestorzy mają duże kłopoty i niejednokrotnie czekają w długich kolejkach. Lepiej chyba jednak poczekać i mieć pewność, a w każdym razie duże prawdopodobieństwo, że dobrze zainwestowało się pieniądze, niż przeżywać piekło pijaństwa, kradzieży i poszukiwań nowych robotników co miesiąc. Dziś tworzy nam się prawdziwy budowlany Rynek.
Wiesław Zdziennicki
Przeczytaj także:
Stan branży budowlanej - jest źle!