Rozumiem, że ta entuzjastyczna opinia wynika z jakichś przyjemnych osobistych doświadczeń (tylko pozazdrościć!), ale wydaje mi się, że w pozytywnych uogólnieniach autor posunął się zdecydowanie za daleko.
Ja buduję swój dom już trzeci sezon. I skończyć nie mogę. Powodem są nie trudności materiałowe, przeszkody formalne czy finansowe, ale właśnie nieustające kłopoty z wykonawcami. Co do jednego, mogę się zgodzić z panem Wiesławem: na budowach jest mniej pijaństwa, fachowcy są lepiej wykształceni, a może i nawet bardziej kulturalni. Ale dyplomem się nie buduje. I dawniej, i dziś o sukcesie decydował bardziej zdrowy rozsądek niż wykształcenie. Co do znajomości nowych rozwojowych technologii, nie widzę większych zmian – nasi drodzy budowlańcy może i zaliczają „po bożemu” pięć klas technikum, ale ich wiedza jest schematyczna i często przestarzała. Widzieć w nich młodą kadrę techniczną, szukającą nowinek w internecie, to pogląd mocno na wyrost.
Zmieniło się natomiast jedno: poziom pewności siebie. Dawniej robotnicy i majstrzy, wprawdzie rozpuszczeni przez niskie standardy państwowych inwestycji, często niedokładni, niesolidni czy zwyczajnie nieuczciwi, okazywali jednak zleceniodawcy elementarny szacunek. Dziś szef byle firemki czuje się rozchwytywanym przedsiębiorcą. I manifestuje to na każdym kroku. Przejawia się to w zaporowych cenach, dyktowanych „na jelenia” – a nuż się uda i klient się zgodzi. Ale coś, co irytuje mnie chyba najbardziej, to kompletny brak poszanowania naszego czasu. Umawianie się i nieprzychodzenie w zadeklarowanym terminie jest już normą.
W dodatku fachowiec, który się nie zjawia, nie zna takiego pojęcia, jak telefon komórkowy, przyjeżdża natomiast, jak gdyby nigdy nic, cztery dni później i dziwi się, że nikogo nie ma akurat na budowie. W ten sposób straciłem ekipę do montażu kuchni – nie mogliśmy doczekać się hydraulika, który miał przenieść odpływ na inną ścianę. „Przychodził” tak przez trzy dni. Za trzecim razem montażyści zabrali się i więcej już nie wrócili, a ja zostałem z kuchnią złożoną do połowy. Taką samą metodą pracował glazurnik, którego wreszcie wymieniłem na innego, znalezionego zresztą z wielkim trudem.
Ale z jego pracy też nie jestem zadowolony. Nawiasem mówiąc, w trakcie poszukiwania glazurnika usłyszałem ofertę niemal 300 zł za metr ułożenia płytek. Czy słyszał ktoś o takiej cenie? Niestety, pewnie już nieraz, i myślę, że znajdą się tacy, którzy tyle zapłacą, psując rynek. Policzmy tylko: ile metrów glazury można ułożyć dziennie? Przy moich dużych płytach (30 × 60 cm), licząc najbardziej skomplikowaną łazienkę, przycinanie, szlifowanie krawędzi i nawiercanie otworów – nie mniej niż cztery metry. Z tego prosty wniosek, że za 5 dni pracy taki specjalista weźmie ponad 5000 zł. Po miesiącu – ponad 20 000. To chyba już lekka przesada!
Cieszy mnie jedno: że praca tego typu w Europie, a zwłaszcza na rynku brytyjskim, przestaje powoli być tak dochodowa, jak jeszcze niedawno. Budowlańcy wracają, nasz rynek krajowy zagęszcza się i siłą rzeczy będzie się powoli normował. Nam, inwestorom, pozostaje mieć nadzieję, że odniesie to skutek podobny jak w branży taksówkowej, kiedy po latach wystawania w kolejkach i jeżdżenia za ciężkie pieniądze tam, gdzie taksówkarzowi po drodze, wreszcie to taksówka czeka na mnie, a przejazd nie rujnuje mojego budżetu. Problem w tym, że taksówkami będę jeździł jeszcze nieraz, a swój dom już prawie zbudowałem. I nie zamierzam budować kolejnego!
Andrzej K.