W naszym domu był zaprojektowany balkon wzdłuż całej ściany szczytowej. Łączył dwie sypialnie na poddaszu i, szczerze mówiąc, na rysunku w katalogu nasuwał nam skojarzenie: „góralicek ci ja”. Nie chcieliśmy domu regionalnego, wiec zgodnie wykreśliliśmy góralicka z projektu, bo wiemy, że to trudny element do budowy. I po co nam balkon, skoro mamy 1500 m2 działki i 26 m2 tarasu?
Nasi przyjaciele postanowili inaczej: zostawią balkon nad wykuszem salonu, bo jest ładny i „taki tradycyjny”. Trochę się z nich podśmiewaliśmy, bo po co im ten balkon - same kłopoty. Ale się uparli. Zbudowali go (po naszemu - bez balustrad i w stanie surowym), skończyli budowę i zamieszkali.
Po pierwszej polskiej jesieni wyrósł im grzyb na wylewce w sypialni (tej z balkonem) i piętro niżej, na suficie w salonie. Na szczęście, podłogę na poddaszu kładli z dużym poślizgiem czasowym. Gdyby nie to, panele poszłyby na śmietnik.
Dom, do tzw. stanu deweloperskiego, budowała im firma, droga i porządna. Więc gdzie tkwił błąd? Wyjaśnił im to szef firmy, którego wezwali do reklamacji balkonu. Pokazał, że warstwa izolacji foliowej jest ułożona jak trzeba. Brakuje tylko kołnierza uszczelniającego przy ścianie. Specjalnie go nie układał, bo sami go przecież zapewniali, że zaraz po nim wejdą wykończeniowcy. Zostawił więc wykonanie tego kołnierza glazurnikowi, który miał układać płytki na balkonie. Tymczasem nasi przyjaciele zmienili plany i postanowili wykończyć balkon sezon później albo kiedy los łaskawy pozwoli.
I tak los łaskawy obdarzył ich grzybem, z którym nie wiadomo co począć.
fot. otwierająca: stock.adobe.com