Gdy panowie rozłożyli już belki stropowe, a na nich ułożyli pustaki i szykowali się do zalania wszystkiego betonem, męża coś tknęło. Mimo że budowę nadzorował jego kuzyn, inżynier z uprawnieniami, mąż chwycił miarkę i sam zabrał się za liczenie. Sprawił to czysty przypadek – akurat w tym momencie zaczęliśmy się zastanawiać nad izolacją podłogi na gruncie.
W projekcie przewidziano 4 cm styropianu, a my nie zamierzaliśmy marznąć „od dołu”. Zdecydowaliśmy się więc pogrubić tę izolację do 10 cm – jak się później okazało, słusznie. Cieńszego ocieplenia podłogi na gruncie w zasadzie się dzisiaj nie robi. Problem w tym, że kiedy mąż dodał (hipotetycznie) do poziomu chudego betonu „nową” izolację i wszystkie warstwy podłogi, zmierzona odległość od niej do stropu wyniosła 2,56 m – jak w wielkiej płycie!
Przy tej okazji „wyszło”, że i przy cieńszym styropianie byłoby za nisko – 2,62 m. A w projekcie wysokość parteru w świetle była opisana na 2,68 m. Przeprowadziliśmy więc śledztwo, kto temu zawinił. Okazało się, że po pierwsze architekt, projektując oszczędną izolację nie dla ludzi, a po drugie – murarze, bo tak im akurat „wyszło z bloczków”. Może dali za cienką warstwę zaprawy.
W każdym razie cały strop musieli zdemontować i domurować jeszcze dwie warstwy cegieł. W ten sposób na parterze będziemy mieli wysokość 2,76 m, a to nam zupełnie wystarczy. Tyle tylko, że musieliśmy dopłacić do tej „salonowości” 800 zł. Na szczęście, koszt zdjęcia i ponownego ułożenia stropu podzieliliśmy z murarzami po połowie, bo przecież oni też zawinili. Architekta chyba nie będziemy ścigać o te 800 zł, zwłaszcza że cały projekt kosztował nas 1800. Ale mamy do niego żal.