Słychać tu nieprzerwany ptasi świergot, a z zielonkawego stawu dochodzi plusk karasi. Po ścieżce dostojnie przechadza się kaczka. Obok niej, w wysokiej trawie leniwie wygrzewa się... kot. Istny raj dla mieszczucha. Tym cenniejszy, że zbudowany niemal własnymi rękami
Data publikacji: 2008-07-15
Data aktualizacji: 2011-03-23
W dużym ogrodzie od południa przybywa nie tylko zieleni, ale także mieszkańców; ostatnio wykluły się trzy dzikie kaczuszki, które dziś doskonale pływają u boku mamy
Kto z nas nie chciałby mieszkać w posiadłości? Na spłachetkach podmiejskich działek budujemy więc masywne dworki, wznosimy kolumnady, wylewamy paradne betonowe schody... A posiadłość to niekoniecznie solenne mury i ciężkie tradycyjne konstrukcje; temat można potraktować zupełnie inaczej.
Na posesji Bożeny, Andrzeja i ich syna z rodziną o sielskim dworkowym klimacie decyduje co innego: przemyślany układ zabudowań, ich niskie rozłożyste bryły, a także roślinność – bujna, zaaranżowana w niewymuszony naturalny sposób. Dzięki niej prosta, nieudziwniona architektura domu nie wydaje się uboga.
Zaczynali budowę w drugiej połowie lat 90., w okresie, gdy technologie i materiały – dziś doskonale znane – debiutowały na rynku, stanowiąc zagadkę nawet dla fachowców. Dodatkowym ryzykiem obarczał planowaną inwestycję ograniczony budżet.
Właściwie nie mieliśmy na tę budowę pieniędzy – śmieją się gospodarze – dlatego postanowiliśmy... budować. Ich sprzymierzeńcem była wyobraźnia, zdolność do analitycznego myślenia, a także zawodowe doświadczenie Andrzeja, konstruktora lotnictwa.
Zrób to sam
Najwięcej można zaoszczędzić, angażując w budowę własne siły – to prawda powszechnie znana. Bożena i Andrzej potraktowali ją z należytą powagą, zaczynając od... projektu. Dom miał być bliźniakiem ukrytym w monolitycznej bryle; drugie mieszkanie przewidziano dla rodziny syna.
Z architektami nie bardzo mogliśmy się dogadać, a w katalogowych projektach wielopokoleniowych przestrzeń mieszkalną dzielono stronniczo, proponując nestorom pokoik z „kuchnią w szafie” i maleńkim węzłem sanitarnym – opowiadają – Nam chodziło o dom złożony z dwóch równorzędnych mieszkań, ze sprawiedliwym dostępem do ogrodu.
Dlatego zaprojektowali sami. Wszystko, począwszy od szkiców koncepcyjnych, poprzez rysunki konstrukcyjne, aż po szczegółowe schematy instalacji. Znajomemu architektowi pozostało tylko sprawdzić prawidłowość dokumentacji, postawić pieczątkę i podpis.
Parterowy budynek o powierzchni 220 m² i długości prawie 26 m podzielono demokratycznie na pół. Rozkłady obu mieszkań są różne, co umożliwiła lekka technologia; nośne są tu tylko ściany zewnętrzne. Nawet poprzeczną przegrodę dzielącą dom na dwoje wykonano w lekkim systemie szkieletowym – jej konstrukcję i izolacyjne wypełnienie podwojono, by wytłumić dźwięki.
Dało to dość nieoczekiwany efekt akustyczny – przyznaje Andrzej – Wełna, która skutecznie pochłania wysokie tony, doskonale przenosi basy. Dzięki temu, niezależnie od gatunku słuchanej za ścianą muzyki, do nas dociera wyłącznie miarowe „łup, łup, łup”.
"Warsztat" widoczny od strony budynku mieszkalnego. Pomiędzy nimi utworzył się dziedziniec – wejściowa, bardziej oficjalna strefa ogrodu; wokół bujnego klombu pośrodku placyku można swobodnie manewrować samochodem
Wielka wygoda
W naszym domu nie ma ani jednego schodka – chwalą się gospodarze. Nic nie oddziela też wnętrza od rozległego ogrodu; pomiędzy płyty tarasu wrasta niesforna trawa. Wszystko to stwarza klimat niemal wakacyjnej beztroski i wypoczynku. By pomieścić jednokondygnacyjny dom dla dwóch rodzin, a także niezbędne zaplecze gospodarcze, potrzeba było jednak bardzo wiele miejsca.
Działka, którą wybrali, była wprawdzie rolna, ale dawała możliwość budowy tzw. siedliska. Miała przy tym kilka zalet: powierzchnię ok. 2500 m² korzystne usytuowanie na południe od niewielkiej ulicy, a także atrakcyjną lokalizację – wśród łąk, w pół drogi łączącej stolicę z Zalewem Zegrzyńskim. Potrzeba było jeszcze trochę wyobraźni, by w takich warunkach wykreować prywatną „strefę ciszy”.
Rozkład mieszkania jest tradycyjny: z osobną dużą kuchnią i oddzieloną korytarzykiem strefą prywatną
Z drogi dojazdowej domu nie widać – oddziela go od niej długi parterowy budynek gospodarczy, nazywany przez mieszkańców warsztatem. Stawiany w tym samym czasie i w identycznej technologii, warsztat jest też podobnie wykończony, zachowując styl malowniczego wiejskiego siedliska.
Tworzy przy tym doskonałą „śluzę” dla hałasu, a gabaryty zbliżone do domu mieszkalnego, własna kotłownia i woda czynią z niego skarbnicę, jaką doceni każdy włościanin.
Właściwy ogród otwiera się dopiero za stojącym w drugim szeregu domem, a jest na tyle duży, że w zgodzie wypoczywają w nim trzy pokolenia ludzi, liczna fauna zastana i napływowa, a także trzy psy i siedem kotów. To się nazywa harmonia!
Rzeczywiście, cała posiadłość ujmuje wrażeniem wygody i funkcjonalności. Nie ma tu elementów konstruowanych na pokaz, nie ma ograniczających wygodę barier – wszystko wydaje się proste i doskonale przemyślane. A przecież inwestycję od początku ściskał ciasny gorset niewielkiego budżetu.
Mówią wieki
Salon Bożeny i Andrzeja; tu, wśród starych mebli i bliskich sercu drobiazgów można wypocząć z widokiem na drzewa.
Większość naszych oszczędności pochłonęła działka – opowiada gospodarz – wsparliśmy także młodą wówczas firmę syna, której dochody miały w przyszłości zasilić budowę. Ja zrezygnowałem z pracy, by zagadnieniu budowania przyjrzeć się z bliska.
Przez rok Andrzej przysłuchiwał się opiniom doświadczonych budowlańców, stawiał ich w krzyżowym ogniu pytań, gruntownie penetrując temat za tematem, podważając stereotypy i podając w wątpliwość wykonawcze nawyki.
Usłyszałem wtedy masę cennych wskazówek, a przy tym zdobyłem rozeznanie w kwestii tego, co jest absolutnie konieczne, a z czego można zrezygnować – wspomina.
Dom jest zbudowany oszczędnie, za to – jak pokazał czas – bezawaryjnie. Od początku zdecydowano się na lekkie technologie, co pozwoliło sporo zaoszczędzić na fundamentowaniu.
Jedynym nośnym elementem podwalinowym jest solidnie zbrojona, wylewana bezpośrednio w gruncie betonowa rama, biegnąca po obwodzie budynku, wsparta co trzy metry na żelbetowych słupach sięgających poniżej poziomu przemarzania. I ramę, i słupy wykonano z betonu wysokiej klasy, za to zużyto go naprawdę niewiele.
Ponieważ koszt izolacji przeciwwodnej pod całą powierzchnią rozłożystego domu byłby dość wysoki, temat cyrkulacji wilgoci Andrzej potraktował szczególnie wnikliwie.
Żaden z fachowców nie umiał mi odpowiedzieć na proste pytanie, czemu służy ciągła hydroizolacja pod całym budynkiem – opowiada – Nie potrafili za to wyjaśnić, co dzieje się z parą wodną wyprodukowaną przez mieszkańców i domowe sprzęty, której część, zgodnie z logiką, może skraplać się w podłodze lub pod nią.
Podążając tropem dedukcji, inwestorzy podjęli ryzykowną na pozór decyzję: hydroizolację, powszechnie stosowaną pod podłogą na gruncie, zastąpili 18-centymetrową warstwą zwibrowanego grubego żwiru. Rozwiązanie to, wygrzebane z mroków pamięci starych majstrów, okazało się bardzo skuteczne; nie na darmo stosowali je z powodzeniem nasi pradziadowie.
Południowy taras w oplocie bujnej winorośli
Wolne przestrzenie, zachowane pomiędzy kamykami grubego żwiru, pozwalają spłynąć w dół przenikającej z wnętrza, skroplonej parze wodnej, zapobiegając jednocześnie kapilarnemu podciąganiu wilgoci z gruntu – tu właśnie uwidacznia się przewaga żwiru nad piaskiem, który tworzy zasysające kapilary. „Sposób pradziadka” sprawdził się doskonale: po 11 latach użytkowania dom jest suchutki, choć posadowiony ledwie 5 cm ponad poziomem terenu.
Nie była to jedyna w tej inwestycji metoda budowlana sprzed wieków. Gdy okazało się, że obrys planowanego budynku gospodarczego sięga grząskiego gruntu w sąsiedztwie rowu melioracyjnego, należało znaleźć sposób posadowienia słupów fundamentowych poniżej poziomu dna rowu. Niby nic, a jednak kłopot – niżej były już wody gruntowe. A podwodne betonowanie to przecież wyższa szkoła jazdy: woda wypłukuje z zaprawy piasek, pozostawiając sam cement.
Kacza rodzina gniazduje oczywiście nad stawem. Matka bardzo szybko ustaliła zasady ogrodowego współżycia: siedem kotów, nie licząc sąsiedzkich, dużym łukiem omija kaczy dziób
Poważny problem z kategorii budownictwa mostowego Andrzej z Bożeną rozwiązali... literacko. Przypomnieliśmy sobie, jak w awanturniczych powieściach Jamesa Coopera sprzed dwustu lat łatano dziurawe burty admiralskich okrętów – opowiadają z rozbawieniem – zakładano na poszycie cementowe plomby zawinięte w płótno żaglowe. W podobnej technologii wykonano zatem betonowe stopy pod słupy; płótno żaglowe zastąpiły... poszewki na poduszki.
Wielkie odkurzanie
Ściany zewnętrzne wzniesiono z lekkich pustaków gipsowych w technologii Sova-system, popularnej kilkanaście lat temu, gdy karierę zaczynały przegrody jednowarstwowe. Rozwiązanie było wymarzone dla inwestycji prowadzonej systemem gospodarczym: gips to materiał lekki i poręczny, a przy tym zdrowy. W dodatku pustaki Sova z zewnątrz nie wymagają wykończenia – wystarczy pomalować elewację farbą krzemianową.
Wyjątkowo dorodny krzew różany zdobiący jedne z kilku wrót budynku gospodarczego.
Nie znaczy to, że ściany stawiały się same. Trzyosobowa ekipa spod wschodniej granicy, „wyłowiona” przez Andrzeja całkowitym przypadkiem na pobliskiej szosie, włożyła w nietypową, nieznaną sobie murarkę wiele trudu. Chłopcy pod wodzą nieocenionego majstra, pana Kazia, stanęli jednak na wysokości zadania.
Swoją wagę miało też osobiste zaangażowanie inwestorów: Andrzej spędzał na budowie całe dnie, dowożąc materiały, służąc czasem fachową, a czasem jedynie amatorską pomocą. Nawet Bożena zaskarbiła sobie szacunek robotników, objaśniając im zasady działania wasserwagi. Murarka upływała w znoju, ale w doskonałej komitywie.
By gipsowe ściany zimą nie stykały się ze śniegiem i nie ciągnęły wilgoci, ustawiono je na jednym rzędzie pokrytych papą bloczków betonowych. Po ułożeniu trzech warstw pustaków Sova szczeliny należało wypełnić pianogipsem, będącym jednocześnie spoiwem i izolatorem przegrody.
Tu znów pojawiło się pole dla inwencji: pianę wytwarzano metodą chałupniczą, w rurze o średnicy ok. 10 cm, podzielonej na kilka sektorów poprzecznymi siatkami. Podawaną przez pompkę wodę ze środkiem spieniającym rzucał na siatki strumień powietrza pochodzący ze... starego odkurzacza.
W ten sposób powstawały banieczki, rozbijane na jeszcze drobniejsze pęcherzyki przez kolejne siatki. Sarkał tylko majster, pan Kazio – w jego przekonaniu budowa prowadzona przy pomocy leciwego zelmera nie licowała z honorem brygadzisty.
Metoda ta, z pozoru prosta, wymagała doskonałej koordynacji działań. Pianę wypływającą z rury trzeba było błyskawicznie wymieszać z wodą i odmierzoną ilością gipsu budowlanego. Po uzyskaniu konsystencji gęstej śmietany można było już zalewać ścianę z pustaków, pilnując by roztwór nie wydostawał się przez szczeliny na elewację, która miała być przecież wykonana „na gotowo”.
Na cały ten złożony proces ekipa miała zaledwie trzy minuty! Błogosławiliśmy zrobioną wcześniej podłogę na gruncie – wspomina Andrzej – dzięki niej łatwiej było utrzymać porządek, a przede wszystkim sprawnie i szybko działać.
Budowla o kubaturze zbliżonej do domu mieszkalnego to istny sezam: ma własne ogrzewanie gazowe, mieści też garaż, łazienkę, aneks kuchenny, kilka pokoi o nieustalonym jeszcze przeznaczeniu, a przede wszystkim warsztat stolarski Andrzeja, który po rozstaniu z konstrukcjami lotniczymi odkrył w sobie nową pasję – żyłkę konserwatorską. Dlatego w ogromnym pomieszczeniu miejsca i tak brakuje; jedne meble przychodzą, inne, poddane pieczołowitej renowacji, wychodzą w świat, część pozostaje...
Ściany takie zbroi się, zastępując co jakiś czas wypełnienie z pianogipsu betonem. W wybrane pionowe „tunele”, utworzone w pustakach od wieńca aż po fundament, wkłada się zbrojenie i leje beton. Problemem było tylko zaimpregnowanie wewnętrznych powierzchni pustaków – w tamtych latach gotowych impregnatów nie było jeszcze na rynku, a niezabezpieczony gips „wyssałby” z betonu wodę, rujnując jego parametry nośne. Tu błysnął wiedzą pan Kazio, który polecił pokryć pustaki od środka roztworem wody i szarego mydła.
Wiecha wiech
Budowa, rozpoczęta jesienią, trwała kilkanaście miesięcy. Gdy na ścianach spoczęła wreszcie kratownicowa konstrukcja dachu, zaprojektowana w całości przez Andrzeja, wykonawcy wyrazili swoje uznanie dla gospodarzy, budując wyjątkową wiechę – małe dzieło sztuki w stylu zakopiańskim, ozdobione girlandami kwiecia. To wtedy po raz pierwszy pojawił się na budowie alkohol. Cóż, w obliczu takiego zaangażowania po prostu musiałem postawić im pół litra – śmieje się pan domu.
Kiedy na gips-kartonach przymocowanych do drewnianego stropu ułożono 220 m² wełny mineralnej, a dach pokryto lekkimi płytami bitumicznymi, stało się jasne, że szczęśliwy koniec przedsięwzięcia jest bliski. Wnętrza gospodarze wykańczali bez pośpiechu, częściowo już po zamieszkaniu. Dziś, po ciężkiej pracy, z lekkim sercem mogą korzystać z uroków życia w „lekkiej posiadłości”.
Tekst i zdjęcia: Agnieszka Rezler
Komentarze
Gość Wojtasm1
22-01-2009 17:44
Serdecznie gratuluję uporu i walki ze stereotypami na temat gipsu. Za pewne mieszka się Państwu w tym domu jak w przysłowiowej bajce. Czy moglibyście powiedziec coś o zastosowanym ogrzewaniu, kosztach jego utrzymania a przede wszystkim czy opłacało się budowanie z Sovy tzn czy faktycznie ...