Od jesieni mieszkam z rodziną w nowym domu, którego nie oddaliśmy jeszcze do użytkowania. Podobnie zresztą, jak wielu innych naszych sąsiadów. Z tego co wiem, niektórzy z nich mieszkają "na budowach" już od kilku lat i chyba do zamknięcia sprawy się nie kwapią. My – przeciwnie, trochę się spóźniamy, ale mamy szczery zamiar załatwić odbiór budynku przed wakacjami, zwłaszcza, że za niedopełnienie tego obowiązku grożą dziś poważne kary.
A oto moja historyjka. Siedziałam w domu z synkiem, kiedy około południa nawiedził mnie kominiarz w eleganckim uniformie. Przez domofon oznajmił nie znoszącym sprzeciwu, urzędowym tonem: KONTROLA PRZEWODÓW KOMINOWYCH, proszę otworzyć! Wpuściłam go trochę spłoszona, bo w końcu to obcy, i przyznam, że przez cały czas jego wizyty (około kwadransa) bacznie go obserwowałam, myśląc tylko o tym, czy nie wyciągnie nagle kija bejsbolowego i worka na kosztowności.
Pan wparadował, wlazł na strych, dotarł do jednego komina, który wychodzi z dachu bliżej kalenicy i chwilę w nim podłubał. Nie wiem, co robił, bo stałam niżej i nie widziałam. Na drugi komin tylko spojrzał, stwierdził, że jest za stromo i zlazł z powrotem. Na dole spytał jeszcze czy kominy są zbudowane zgodnie z projektem, ale dokumentacji oglądać nie chciał – zadowolił się moim słowem. Po czym wyciągnął bloczek z rachunkami i krzyknął 110 złotych. Nie miałam przy sobie tyle, więc stwierdził, że wystarczy 85, ale w takim razie to już bez rachunku.
Wiem, że wykazałam się straszliwą naiwnością, a do tego brakiem odwagi, bo zapłaciłam, będąc już w tym momencie świadoma, że zostałam naciągnięta. Ale po prostu bałam się z nim kłócić; facet zachowywał się bezceremonialnie, był z niego kawał chłopa, a ze mną w domu – tylko śpiący dwulatek. Na bloczek z rachunkami miałam okazję rzucić tylko okiem. Wyglądał autentycznie, pieczątki na nim były.
Podejrzewam, że firma kominiarska od strony formalnej była jak najbardziej w porządku. Po prostu cwaniak-prywaciarz wcielił się w rolę przedstawiciela gminy i wykorzystał fakt, że wszyscy po trosze ulegamy jeszcze siłom bezwładu, mającym swoje źródło w głębokim PRL-u, kiedy to my byliśmy dla urzędników, nie oni dla nas, a urzędowe polecenie było rozkazem. Zresztą, czy to się tak naprawdę zmieniło? Na pewno nie w każdym urzędzie.
Byłam na siebie wściekła, że okazałam taki nadmiar "obywatelskiej spolegliwości". Mąż, kiedy wrócił, był wściekły podwójnie, tym bardziej, że i tak w związku z planowanym oddaniem domu będziemy musieli w najbliższych tygodniach zapłacić za odbiór kominiarski.
Pomijam już kwestię stawki "fachowca" (110 zł za 15 minut pracy, z czego przy samym kominie spędził może 4 minuty) i to, że nawet nie zerknął na kratki wentylacyjne (później wyczytałam, że przy okazji kontroli powinien sprawdzić w nich siłę ciągu). Nie mówiąc o drugim, niesprawdzonym kominie, który może nas zaczadzić w najlepsze. Ale być może nieuczciwy początek tłumaczy całą nieuczciwą resztę. Przekonam się, kiedy sama zamówię kominiarza.
Pamiętajcie więc, drodzy inwestorzy (a zwłaszcza płoche i delikatne panie domu) – nie dajcie się naciągać. W swoim domu jesteście u siebie, po to macie furtkę, żeby przez nią podyskutować, obejrzeć dokumenty petenta (tak, tak – to on jest petentem!) i zdecydować: wpuszczacie czy nie.
Ewa z Grodziska