Uczęszczana droga dojazdowa – pojedyncze, zatłoczone w godzinach szczytu pasy ruchu wiją się pomiędzy wizualną kakofonią podmiejskiej zabudowy. Sklepy, domy-kostki, zakłady usługowe, wille, kościół... Krajobraz uspokajają wiekowe sosny, porastające niemal wszystkie parcele. Rozrzucone pomiędzy nimi zagajniki to już przyczółki Kampinoskiego Parku Narodowego.
Skręcając w jedną z przecznic zatłoczonej drogi głównej, wchodzimy w inny świat – kameralny i wyciszony. Uliczka na przestrzeni kilkuset kroków wspina się łagodnie pod górę, by następnie, pokonując „kolanko” w postaci dwóch symbolicznych zakrętów, obniżyć się o dobre parę metrów. Jej nietypowy przebieg wraz z ukształtowaniem terenu doskonale izolują położone tutaj działki od zgiełku przebiegającej nieopodal „dojazdówki”. Miejsce jest zaciszne i dosyć cieniste – sosny rosną tu gęsto i wysoko.
|
Siedziba Moniki i Olgierda widziana od strony domu rodziców. |
W symbiozie
W tej okolicy zabudowa jest mieszana, jednak większość domów legitymuje się rodowodem z czasów późnego PRL-u. Część z nich jest zaniedbana, niemal wszystkie – mało wystawne. Tym bardziej trudno nie zauważyć dwóch efektownych, rozłożystych budynków na rozległej, pięknie utrzymanej działce. Choć nie bliźniaki, są ze sobą wyraźnie spokrewnione – zbliżone bryły, wspólny styl, podobna kolorystyka i materiały wykończeniowe.
Nie stoją w szeregu; wkomponowano je w teren w swobodny, choć przemyślany sposób. Trudno rozpoznać, że powstawały w różnych latach. Najwyraźniej nie przeszkadzają sobie nawzajem, czerpiąc wspólne korzyści z otoczenia. A jest z czego!
Działka ma 5000 m2. To dużo jak na podstołeczne standardy, nawet dla dwóch rodzin. Powiększona optycznie przez łagodne pofałdowanie terenu, od zachodu sąsiaduje z jeszcze większą, niezabudowaną parcelą. Budynki, mimo sporych gabarytów, nie są w stanie przytłoczyć takiej przestrzeni.
Pierwsze wrażenie związane jest z ogrodem. Jest on o tyle nietypowy, że... zagospodarowany troskliwą ręką. Rzadko spotyka się działki leśne w takim stopniu „dokomponowane” zielenią ozdobną. Z zapałem zakładamy ogrody na porolnych ugorach – wszak natura nie znosi próżni – jednak tam, gdzie wybujałe drzewa narzuciły już styl, zwykle poprzestajemy na dopracowaniu strefy wejściowej, resztę dzieła pozostawiając przyrodzie. Tu stało się inaczej. Pomiędzy sosnowymi pniami roślinność jest bogata i zróżnicowana, a gatunki dobrane i skomponowane z wiedzą fachowca i inwencją prawdziwego pasjonata.
|
Budynki, mimo sporych rozmiarów, nie przytłaczają ogrodu. |
Dom, którego miało nie być
Nigdy nie planowaliśmy budowy własnego domu – Monika i Olgierd, właściciele młodszego „krewniaka” są w tej sprawie zgodni. Do pewnego momentu wygodne mieszkanie w bloku absolutnie ich zadowalało. Dom to obciążenie, odpowiedzialność; trzeba o niego dbać, doglądać go, konserwować... Cokolwiek się wydarzy – czy pęknie rura, czy nawali instalacja elektryczna – nie pojawi się opiekuńcza „niewidzialna ręka”. Wokół wszystkiego trzeba chodzić samemu – tak myślał Olgierd jeszcze kilka lat temu. Dziś przyznaje, że natura ludzka jest zmienna, a poglądy z upływem lat ewoluują.
Zaczęło się od domu rodziców Moniki, a właściwie od działki, na której go zbudowali. Mająca w owym czasie 4000 m2, miała przy swojej malowniczości jeden poważny mankament: wcinający się w nią prostokąt sąsiedniej parceli, który mógłby stanowić jej logiczne dopełnienie, gdyby nie to, że właściciel nie był zainteresowany sprzedażą. Rodzicom zależało na zachowaniu integralności własnej przestrzeni, więc gdy tylko sąsiad zmienił zdanie, namówili nas na kupno. I kupiliśmy te 1000 metrów, traktując je bardziej jak lokatę kapitału: niech leży. W ten sposób ziarno zostało zasiane.
„Lokata” długo nie poleżała; procentowała równo rok. Przez ten rok odwiedzali rodziców, przyglądali się i chłonęli atmosferę życia na poziomie drzew. Olgierd sondował teścia w kwestii faktycznych obciążeń związanych z utrzymaniem domu. A dzieci – 7-letni wówczas syn i roczna córeczka – korzystały, każde na swój sposób, z kontaktu z naturą. Minęły święta, spędzone przy rodzinnym kominku... i tego było już za wiele. Jak w tym bloku beznadziejnie! – konkluzja była tyle dosadna, ile nieunikniona.
Szybki start
Decyzja zapadła z dnia na dzień. Pomysł był z tych nagłych, szalonych i – jak to bywa – właściwych. Miejscowy architekt – autor pierwszego budynku na działce – opracował projekt według wskazówek inwestorów. Otrzymał przy tym kilka istotnych wytycznych, które pomogły w skrystalizowaniu koncepcji: dom miał nawiązywać formą architektoniczną do starszego sąsiada, a zabudowa w jednym poziomie nie mogła przekroczyć 150 m2 (taki wymóg narzucał plan miejscowy).
|
Schody tarasowe poprzerastane bylinami - prawdziwe dzieło stuki ogrodniczej. |
Określiło to liczbę kondygnacji, bo Monika i Olgierd uznali, że ich czteroosobowa rodzina nie zmieści się na tak skromnym metrażu. Jeśli chodzi o rozkład wnętrz, budynki znacznie się od siebie różnią. Tu doświadczenia rodziców pozwoliły raczej uniknąć pewnych mankamentów, udoskonalając niektóre rozwiązania.
Dom jest podpiwniczony. Dzięki temu zyskano wiele dodatkowej przestrzeni, a także – więcej światła na wyniesionym parterze. Niemal całkowicie otwartą przestrzeń tej kondygnacji doświetla dodatkowo duży przeszklony wykusz w salonie i narożne okna jadalni. Dostęp światła dziennego był szczególnie istotny z uwagi na intensywne zadrzewienie działki. Jak gęsto rosną tu sosny, niech świadczy fakt, że od czterech lat mieszkańcy palą w kominku drewnem z wycinki, a jego zapasy przechowywane w piwnicy zdają się mimo to nie topnieć.
Urozmaicona bryła budynku zdeterminowała skomplikowaną konstrukcję dachu. Wznoszący ją górale wzdychali wprawdzie, że dawno tak trudnej nie budowali, jednak na szczęście wykonali zadanie bez zarzutu. Cała zresztą ekipa, pochodząca spod Nowego Sącza, okazała się sprawna i solidna. Czterokondygnacyjny budynek z garażem (do celów mieszkalnych zaadaptowano nawet jednoprzestrzenne wnętrze nad poddaszem użytkowym) stanął w półtora roku, w czym duża zasługa wykonawców stanu surowego.
Bieg z przeszkodami
Nie ma jednak róży bez kolców – na pewne pomysły inwestorów budowlańcy okazali się odporni. Ci pierwsi chcieli budować nowocześnie, niestety wymarzona przez Olgierda na ściany zewnętrzne ceramika Porotherm nie zyskała uznania kierownika budowy. Argumenty, że to materiał łatwy w obróbce, o dobrej izolacyjności cieplnej, trafiały w próżnię.
Dziś wydaje się to zabawne – z Porothermu buduje się wszak całe osiedla domów jednorodzinnych – jednak ponad 5 lat temu materiał ten dopiero zdobywał rynek i dla doświadczonych, acz prowincjonalnych wykonawców stanowił nie lada nowość. Jak z niego murować – nie wiedzieli. Chętnie też dzielili się przesądami, typu: jak na nieprzykryty Porotherm spadnie deszcz, to wilgoć włazi tak głęboko, że grzyby rosną!.
|
Skomplikowany dach kryje liczne okna połaciowe doświetlające zagospodarowane poddasze. |
Nie przekonywała ich również idea budowy ocieplonej ściany dwuwarstwowej. Będzie wiało – wyrokowali. Nie bardzo było o czym dyskutować; inwestorzy ulegli wobec, jak im się zdawało, przewagi wiedzy i doświadczenia. Zbudowano więc, jak chcieli i umieli murarze – ściany zewnętrzne z pustaków Max, ocieplone , licowane otynkowaną cegłą.
Podobna historia przydarzyła się przy wyborze . Solidne przekroje elementów więźby obliczone były pod dachówkę ceramiczną, którą inwestorzy upodobali sobie ze względów estetycznych – pasowałaby doskonale do tradycyjnej architektury i leśnego otoczenia – ale również z uwagi na jej własności cieplne i akustyczne.
Dodatkowym argumentem była rozrzeźbiona forma dachu, wręcz wymarzona pod pokrycie drobnowymiarowe. Jedyną wątpliwość można by wiązać z oddziaływaniem na dachówkę otaczającej budynek zieleni – i tego właśnie „uczepili się” dekarze. W lesie dachówka?! Nie nadaje się, zarośnie i tyle. W ten sposób Monika i Olgierd po raz drugi zmienili decyzję pod naciskiem wykonawcy. A przecież już wtedy dostępne były na rynku ceramiczne pokrycia glazurowane, znacznie odporniejsze na porastanie mchem i glonami.
Czy dekarzom zabrakło wiedzy, czy chęci do roboty – nie wiadomo. Dość, że pokrycie dachu wykonano z łatwej w montażu, choć w przypadku skomplikowanej więźby, mniej ekonomicznej blachodachówki z posypką. Wprawdzie imituje ona dość szczęśliwie dachówkę, jednak uszlachetniająca powłoka czyni ją bardziej podatną na porastanie „zieleniną”, niż blachy gładkie.
Teraz mamy pełną gamę wrażeń: latem jest gorąco, bo poddasze pod blachą silnie się nagrzewa, zimą trzeszczy – bo pokrycie kurczy się lub rozpręża, a podczas deszczu bębni. Tymczasem porosty mają się świetnie; za kilka lat będziemy mieli „dach zielony” – żartują właściciele.
Zamiast wełny... kołdra
Przeprowadzka zajęła jeden dzień – 30 grudnia 2000 roku. Nowe millenium witali już we własnym domu. Zgodnie z duchem zmian nie zabrali ze starego domu niemal żadnych mebli.
Kolejne defekty ujawniały się już w trakcie eksploatacji budynku. Mimo osobistego nadzoru Moniki, która od początku bardzo zaangażowała się w inwestycję, źle docieplono poddasze . Mówiłam wiele razy: proszę zrobić tak, żeby było ciepło - Wspomina Monika - Robię zgodnie z normami - odpowiadał fachowiec. Norma normą – ma być ciepło i tyle.
Będzie ciepło – zapowiadał uparcie.Jest zimno. Sakramentalne normy mniej więcej pół roku później zastąpiono nowymi – dziś na poddaszu użytkowym wymagana jest grubsza warstwa wełny. W efekcie zimą skosy ścian są lodowate, a dzieci mające tam swoje duże, piękne pokoje, odbierają porcję spartańskiego wychowania. Kupiłam im ciepłe kołdry - opowiada Monika. Próby opanowania problemu za pomocą regulacji systemu grzewczego przyniosły mizerne skutki.
Wnętrza z charakterem
Duże zasługi dla ostatecznego rozplanowania i wykończenia wnętrz budynku, a nawet pewnych elementów w jego otoczeniu, ma doświadczona architekt wnętrz, z którą inwestorzy podjęli współpracę jeszcze w trakcie budowy. To ona namówiła ich na połączenie holu, salonu, jadalni i kuchni w jedną otwartą przestrzeń, dzięki czemu rozległa strefa dzienna jest pełna światła i... pięknych widoków przez okna wychodzące na trzy strony świata. Jej autorstwa jest projekt kominka i jego oprawy w postaci ciekawej zabudowy ściany, na której go usytuowano.
Wcześniej poznałam jej projekty, aranżacje i styl działania. Na tej podstawie mogłam założyć, że nasza współpraca przyniesie dobre efekty. Faktycznie, jesteśmy z nich bardzo zadowoleni - podkreśla Monika.
|
Duże okna i widok za nimi są główną ozdobą salonu. |
Szczególną uwagę zwraca zabudowa kuchni – oryginalny rysunek słojów egzotycznego ciemnego drewna amazaque podkreśla prosta, szlachetna forma robionych na zamówienie szafek. Z tego samego materiału wykonane są krzesła w jadalni, stanowiące swobodne odniesienie do stylu art-deco; właściciele wypatrzyli je szczęśliwie w warszawskiej galerii meblowej Red Onion.
Architekt wnętrz zaplanowała również przeznaczenie i wystrój pomieszczeń w kondygnacji podziemnej. Mieści się tu niewielki, kameralny gabinet pana domu z kolekcją ponad 2000 płyt. Jest także siłownia, sauna, łazienka i największe pomieszczenie – rodzaj studia z profesjonalnym kinem domowym, stołem bilardowym i aneksem fotograficznym Olgierda. Poza pomieszczeniami służącymi relaksowi, pracy i kultywowaniu pasji piwnica mieści kotłownię z gazowym piecem Buderus i filtrem wody oraz dobre kilkadziesiąt metrów kwadratowych cennej powierzchni gospodarczej.
Z parteru szerokie i wygodne dębowe schody prowadzą na poddasze. Po drodze, na półpiętrze – przestronny i bardzo wysoki gabinet Moniki z sekwencją trzech okien połaciowych w skosie ściany. Pokój jest wyjątkowo jasny, jednak wysokie usytuowanie „veluksów” nie daje możliwości podziwiania widoków, co szczególnie przeszkadza właścicielce.
Górna kondygnacja mieści duże pokoje dzieci, ich sporą, wygodną łazienkę, a także mniejszą sypialnię rodziców, połączoną z niewielkim ale stylowym pokojem kąpielowym, wyłożonym płytkami jasnego kamienia. Wszystkie wnętrza, obok stonowanego przemyślanego wystroju, mają dodatkową ozdobę – zachwycające „zielone obrazy” za oknami.
|
Oryginalnie zaaranżowany kominek. |
Ogród z duszą
Dom stanowi przykład doskonałej symbiozy z otoczeniem. Mimo imponującej kubatury nie przytłacza rozmiarami; sprawia raczej wrażenie, jakby „rozsiadł się” w ogrodzie – i to we właściwym miejscu. To zasługa zarówno urozmaiconej, rozczłonkowanej bryły, jak i licznych, dokonanych wokół niej zabiegów „asymilacyjnych”.
Na taras otaczający salon wprowadzają szerokie schody z kostki granitowej poprzerastanej bylinami – prawdziwe dzieło sztuki ogrodniczej. Część tarasu, wyłożona tym samym materiałem, łączy się harmonijnie z jego częścią drewnianą, sąsiadującą z zakątkiem do grillowania. Szczególnie uszanowano tu jedną z wielkich sosen, zapewniając jej spokojną egzystencję w wycięciu drewnianego podestu.
Podobnie jak w budynku, autorką większości pomysłów była tu architekt wnętrz. Jej uzgodnienia z głównym opiekunem ogrodu, tatą Moniki, sprawiły, że młodszą część posesji udało się harmonijnie wtopić w jej zagospodarowany obszar pierwotny – różnica jest niedostrzegalna.
Teren sprawia wrażenie fragmentu naturalnego leśnego krajobrazu. Porastają go swobodnie jałowce i cisy, poletka różnobarwnych wrzosów, pnący bluszcz i cieniolubne rośliny płożące. Jest tu również ogródek japoński i duża, „zrośnięta” z drzewem altana.
Skrzynki obok schodów na tarasie Monika obsadza co roku kwiatami jednorocznymi, a wiosnę zwiastują zakwitające pola sadzonych ręką jej ojca krokusów. Olgierd, wierny swojej deklaracji z początków budowy, nie bierze udziału w „zajęciach terenowych” – ogrodnictwo nie jest jego pasją. Jednak nawet on nie żałuje chyba podjętej przed sześcioma laty decyzji.
Agnieszka Rezler
Zdjęcia z archiwum inwestorów