Inwestorzy – para warszawiaków z szesnastoletnim synem, córką „w drodze”, kotem i psem – nie zamierzali wcielać w życie złowróżbnego przysłowia.
Choć przyznają dziś, że kilka decyzji podjęli zbyt spontanicznie, a niektóre elementy można by wykonać lepiej, udało im się zdobyć dość rzetelne teoretyczne przygotowanie do procesu budowy.
Nie żałowali czasu na wybieranie projektu, spotkania z przedstawicielami firm wykonawczych, zamawianie wariantowych kosztorysów i rozmowy z zaprzyjaźnionymi rezydentami. Opłaciło się; twierdzą, że ich dom w żadnym razie nie kwalifikuje się na „prezent dla wroga”. I - choć wykazuje pewne niedoskonałości - bez wahania poleciliby go przyjaciołom. Gdyby nie to, że sami zamierzają w nim mieszkać, jak długo się da.
+- Lokalizacja
Z racji żoliborskich rodowodów wybraliśmy północne obrzeża Warszawy. Choć teren jest „porolny”, odczuwa się tu już bliskość Puszczy Kampinoskiej – to stamtąd przylatują ptaki. Dojazd samochodowy do miasta jest jak na podwarszawskie standardy doskonały. Najbliższą wyasfaltowaną ulicą – w odległości 70 m od furtki - kursuje łączący naszą wieś ze stolicą gminny autobus, i na szczęście niewiele więcej poza nim. To unikalna fuzja – sielskość i cisza, ożenione z niezłą komunikacją. Działka ujawniła niewiele wad; jedną z nich jest sąsiedztwo cuchnącej kurzej fermy, szczęśliwie już poza zasięgiem wzroku. Dzięki łaskawym wiatrom jej obecność odczuwamy rzadko, ale bezdyskusyjnie.
Drugi feler niełatwo byłoby nam odkryć na etapie zakupu gruntu. Od strony południowej widok z naszej parceli szczelnie zamyka podłużny budynek gospodarczy na sąsiedniej działce. Wprawdzie nie grzeszy urodą, ale przywykliśmy do jego neutralnej szarości, zwłaszcza że jest niewysoki. Kiedy na etapie wznoszenia stanu surowego po raz pierwszy wdrapaliśmy się na świeżo ułożony strop nad parterem, otworzyły się szersze perspektywy – sponad naszego szarego sąsiada wyłoniły się położone pół kilometra dalej, szpetne kilkukondygnacyjne klocki z nieotynkowanego gazobetonu. Cóż, żeby je zdemaskować, potrzebowaliśmy piętra.
+ Projekt
Nasze wymagania nie były ekstrawaganckie – ok. 160 m powierzchni użytkowej, a na niej typowy program dla rodziny 2+2: pokój dzienny, kuchnia z jadalnią, trzy sypialnie, niewielki gabinet, dwie łazienki i zadaszony taras. „Nasz” dom znaleźliśmy zupełnie niespodziewanie, tracąc już wiarę po przejrzeniu setek innych projektów.
Za sukces uważamy to, że udało nam się dostrzec jego urodę i potencjał mimo niefortunnej katalogowej wizualizacji. Wybraliśmy inne kolory i materiały elewacyjne: zamiast szarego „kornika” gładki tynk ecrú, dachówka w odcieniu miedzi w miejsce różowej blachy, okna ciemne, a nie białe – i budynek ożył. Pozwoliliśmy sobie też na sporo drobnych zmian w projekcie.
Pierwotnie w salonie umieszczono tylko jedno wąskie okno balkonowe, a jego przestrzeń dezorganizowały cztery kwadratowe okna na dwóch ścianach. Pozbawiały pomieszczenie charakteru, utrudniając jego przyszłe umeblowanie. Zrezygnowaliśmy z tej baterii okien, zastępując je na jednej ścianie podwójnym balkonowym (co otworzyło pokój na ogród), na drugiej zaś, frontowej - trzema wąskimi okienkami „strzelniczymi”. Te ostatnie mają dwie zalety: dzięki niewielkim rozmiarom (60x120 cm) izolują wnętrze od ulicy, a elewacji nadają swoim zdecydowanym rytmem bardziej wyraziste oblicze.
- Garaż
Na dobrą sprawę do dziś nie wiemy, czemu nie zdecydowaliśmy się na budowę garażu. Winnych należy chyba szukać wśród przyjaciół, którzy zapraszali nas – wtedy jeszcze „miastowych” – do swoich podmiejskich siedzib. To podczas tych wizyt zaobserwowaliśmy powszechną tendencję do parkowania przed domem lub wręcz na ulicy. Nie wiem czemu ominęła nas prosta konkluzja, że nie jest to całoroczny obyczaj; wszak wizyty składaliśmy głównie latem. Trudno. Dziś brak garażu odczuwamy na każdym kroku: zimą skrobiąc samochody, latem - taszcząc kosiarkę, grabie czy widły do kotłowni. Niestety, apetyt na duży ogród sprawił, że na zapleczu domu brakuje nam miejsca na przepisowe wzniesienie tego praktycznego obiektu. Skończy się pewnie na wiacie i komórce ogrodnika.+- Pokrycie dachu
Przez pewien czas przymierzaliśmy się do dachówki cementowej, uznając, że koszt dachówki ceramicznej przekracza nasze możliwości.
Jednak jedyny wzór, jaki nam się naprawdę spodobał, występował tylko w tym drugim wariancie – dachówki ceramiczne Domino firmy Creaton, o formie płaskiego prostokąta. Pokryty nią dach wygląda rasowo, a raczej wyglądałby, gdyby dekarzom nie zabrakło doświadczenia.
Idealna prostota tego materiału ujawnia wszelkie niedoskonałości wykonania. Nierówności łat, które „wygubiłyby się” w przypadku pokrycia dachu popularną esówką, u nas sprawiają, że jego powierzchnia z lekka „pływa”. Po zakończeniu roboty wykonawca przyznał, że gdyby chwilę się zastanowił, użyłby jako podłoża wielkowymiarowych płyt.
- Stolarka okienna
Krecha dla krajowego producenta. Drewniane profile, klejone warstwowo z wykorzystaniem najnowszych technologii, szyby zespolone (na całym parterze antywłamaniowe, klasy P-4), pokrycie stolarki w kolorze teku. Nasze okna miały być trwałe, ładne i skuteczne.I w zasadzie się udało, poza jednym szczegółem – wieje przez ramy. Nie przez nieszczelności w piance montażowej wokół otworów okiennych, ale właśnie przez ramy - odkrycie zaskakujące i przykre. Tym przykrzejsze, że nie bardzo wiadomo, jak rozwiązać problem bez wzniecania remontowej rewolucji.
- Grzewcza elegancja
... to właśnie to, czego nam nie udało się osiągnąć. Jesteśmy zadowoleni z grzejników , które są na tyle ładne, na ile mogą być ładne grzejniki. Spełniają dobrze swoją funkcję, nie są przy tym za duże, zbyt widoczne ani przekalibrowane (to zasługa męża).
Poza jednym, wiszącym w centralnym punkcie salonu, tuż obok podwójnych drzwi na taras. Grzejnik musiał się tam pojawić z uwagi na duże przeszklenie, a „reprezentacyjna” ściana była jedynym nań miejscem.
Niestety, rozwiązanie problemu przyszło nam do głowy zbyt późno – dziś wbudowalibyśmy u stóp drzwi tarasowych grzejnik podpodłogowy. Są w sklepach estetyczne ażurowe kratki na takie grzejniki, które można nawet uznać za ozdobę. Chętnie ukrylibyśmy też za kaloryferami rurki instalacji wodnej, prowadząc je w ścianach. Dziś wychodzą z podłogi - szpecą wnętrze i utrudniają odkurzanie.
- Bez odpływu
Kolejne przeoczenie przydarzyło się przy wykonywaniu (a może projektowaniu) kotłowni. W kominie odprowadzającym spaliny z pieca olejowego w efekcie różnicy temperatur gromadzą się skropliny. Przez ponad rok użytkowania pieca nie zastanawialiśmy się, dokąd odpływają. Odpowiedź pojawiła się w postaci zapaskudzonego, przegniłego tynku na ścianie kominowej. Dziś toksyczna ciecz spływa gumową rurką do wiadra, które regularnie (o ile nie zapomnimy) opróżniamy. To nie jest ta nowoczesność, o jaką nam chodziło. Budując, warto przewidzieć instalację odprowadzającą skropliny bezpośrednio do szamba lub kanalizacji.
- Skuci lodem
Pierwsza wigilia po zasiedleniu domu (wprowadziliśmy się jesienią) była traumatycznym przeżyciem. Nie tylko w aspekcie duchowym. O poranku w kuchennym kranie nie pojawiła się woda, żadna.
Na przeniesienie wieczerzy w inne, bardziej przyjazne miejsce było za późno. Bieganie z każdą brudną łyżeczką do łazienki całkowicie załamało logistykę przedświątecznych przygotowań.
Lepiej też zapomnieć o powigilijnym zmywaniu naczyń pod prysznicem – kwadratowa „designerska” umywalka okazała się za mała. Przyczyna była prosta, choć wezwany na pomoc hydraulik długo mozolił się z diagnozą.
Rury doprowadzające wodę z kotłowni do zlewozmywaka wykonawcy poprowadzili przebijając się przez nieocieplony szacht tuż przy kominie – jedyną sięgającą od fundamentu po dach przestrzeń, nie zabezpieczoną wełną mineralną. Duże brawa!
+- ... i cała reszta
Cieszy nas, że zmiany, które wprowadziliśmy do projektu, przyniosły spodziewane efekty: że dzięki zastąpieniu kilku par drzwi poszerzonymi otworami, parter domu wydaje się znacznie przestronniejszy, niż jest w istocie, a przebicie pomiędzy salonem a schodami pozwoliło uniknąć klaustrofobii blokowej klatki schodowej. Martwią nas spartaczone, hurtowo pękające na łączeniach „gipskartony” na poddaszu.
Kolejny partacz malując ściany zniszczył stolarkę okienną. Że można to zrobić inaczej, wykazała ekipa tynkująca dom od zewnątrz; tynkarze nie zostawili na oknach ani jednej plamki. Do trafionych pomysłów zaliczamy pralnię na poddaszu, w sąsiedztwie sypialni – rano bliżej po skarpetki. Jak na pierwszy dom, bilans eksploatacyjny jest zdecydowanie dodatni.
Agnieszka Rezler