Wszyscy znajomi pukali się wymownie w czoło, sugerując, że powinnam wszystko jeszcze raz wziąć pod uwagę, a na pewno koszty. Rodzina uważała, że kupując stary dom, kupuję kota w worku, bo nie wiadomo co wyjdzie "w praniu".
Efekt był taki, że dom kupiłam, kota dostałam gratis, w worku z remontowymi niespodziankami do dziś nie widać dna, a pranie przez dłuższy czas robiłam ręcznie wylewając wodę do pobliskiego rowu. Niezgodne to było z moją ekologiczno-przyrodniczą duszą, ale cóż było robić, miałam mydliny do miasta wozić i do kanalizacji ulicznej wylewać?
Dom został kupiony, klamka zapadła, a ja zostałam z rozpoczętymi studiami podyplomowymi, z małymi dziećmi, bez samochodu, wśród pól i łąk, z dala od ludzi, z niezłym, jak się później okazało, pasztetem.
To, że zewnętrzny wygląd domu i opis wszelkich, ukrytych instalacji różnił się od stanu faktycznego, wyszło zaraz po zamieszkaniu. Mimo że oglądaliśmy dom całą rodziną kilka razy w towarzystwie fachowców, zadawaliśmy setki pytań, wsadzaliśmy nos w każdy kąt, nie uniknęliśmy niespodzianek. Liczyliśmy się oczywiście z tym, że kupujemy dom do gruntownego remontu, ale chcieliśmy w nim mieszkać i robić wszystko sami, powoli, własnymi siłami, z niewielką pomocą fachowców. Na początek zostały wymalowane podłogi i ściany...
Śmierdząca sprawa, czyli niespodzianka pierwsza
– A jak z kanalizacją? – pytaliśmy właścicielkę.
– Szambo, jak to na wsi – usłyszeliśmy – ale kanalizę mają robić.
Uspokoiło nas to, ale do gminy, żeby sprawdzić dobrą dla nas wiadomość się nie pokwapiliśmy. Wszelkie oględziny gospodarstwa odbywały się i owszem, przy świetle dziennym, ale do rzeczonego szamba jakoś nikt nosa nie wetknął. Planowaliśmy od razu zamontować system ekologicznego oczyszczania, zainteresowaliśmy się, gdzie jest najbliższe wylewisko, ale jak to wygląda w rzeczywistości, nikt nie wiedział.
Prawda wyszła na jaw bardzo szybko, to co my uważaliśmy za szambo, solidny zbiornik na nieczystości, okazało się trzema murowanymi kręgami o wysokości ok. 1 m każdy, wkopanymi w ziemię. No to pięknie, pomyślałam, trzy prania w automacie i beczkowóz trzeba wzywać! A gdzie kąpiel, a mycie naczyń? Problem jednak rozwiązał się sam, a właściwie skomplikował jeszcze bardziej, kiedy okazało się, że system rur odprowadzających, to kilka zmurszałych drenów melioracyjnych, które zapadły się dawno temu i woda zamiast do szamba spływa po fundamentach pod dom.
Oczywiście ogromnym PLUSEM jest fakt, że dom ma fundamenty, ale nie są one po to, żeby spływały po nich nieczystości, tylko, żeby dom miał na czym się oprzeć.
Dom był zakupem późnojesiennym, wprowadziliśmy się do niego w stylu mikołajkowym, 6 grudnia, a czas między świętami Bożego Narodzenia i Sylwestrem spędziliśmy na kuciu przemarzniętej ziemi (słupek rtęci dochodził do -20°C), żeby położyć rury PVC, które będą odprowadzać ścieki do owego, prymitywnego szamba. Przy okazji odkryliśmy, że istnieje drugie szambo, pod budynkami gospodarczymi, ale żeby tam się przebić z kanalizacją, musielibyśmy przekopać pół podwórza, co w grudniu było raczej niemożliwe.
Nowe znalezisko zostało zdezynfekowane wapnem i zamknięte na cztery spusty. Po doprowadzeniu rur do tajemniczych trzech kręgów, uznaliśmy sprawę czasowo za zakończoną i postanowiliśmy do niej wrócić wiosną.
Pękł tynk. Niespodzianka druga
Wiosna przyniosła nam wiele ciekawych doznań: okazało się, że pod oknami pokazało się dużo zielonych kiełków, które po kilku dniach ukazały żółte kielichy tworząc piękny dywan dookoła domu. Kwitły drzewa, krzewy, zieleniła się trawa, a ptaszęta w sadzie śpiewały cudowne piosenki.
Korzystaliśmy z tego ciesząc się każdą chwilą spędzoną na łonie natury, kosząc trawę, bieląc drzewka (dopiero po kilku latach dowiedzieliśmy się, że robi się to w lutym) i przycinając gałęzie (też nie trafiliśmy), nadrabialiśmy czas, który straciliśmy mieszkając w mieście. Zrobiliśmy też plan najbardziej potrzebnych remontów i podzieliliśmy go na dwie części: naprawy pilne i bardzo pilne, ale druga część listy wydłużała się z każdym dniem.
Na pierwsze miejsce w rankingu wysunęła się ściana zachodnia, a właściwie spore pęknięcie tynku. Fachowiec, którego przywieźliśmy na jedną z pierwszych wizyt, na pytanie jak ma się to pęknięcie do trwałości domu, powiedział, "on tak może, z tym pęknięciem, jeszcze ze sto lat stać!". Stać to może, ale co dalej? Zmartwiliśmy się, tym bardziej, że według nas, pęknięcie powiększało się, a zarysowanie zauważyliśmy też po wewnętrznej stronie budynku; przy zejściu do piwnicy. "No to klapa, pomyślałam, obudzimy się pewnego pięknego dnia, a za plecami będziemy mieli widok na własne pole, na którym właśnie zaczynało zielenić się zboże".
Posiadanie własnego kawałka ziemi, jest niewątpliwie ogromnym PLUSEM mieszkania na wsi, ale nie wydaje mi się konieczne oglądanie go przez dziurę w ścianie.
Przyczyn pękania muru mogło być wiele, jedna z nich ujawniła się podczas pierwszej, wiosennej burzy, kiedy obudził mnie szum górskiego potoku. Lubię góry, często wędruję po górskich szlakach wsłuchując się w odgłos wody szorującej po kamieniach i wydawało mi się w pierwszej chwili, że to piękny sen.
Niestety, powrót na jawę okazał się mniej przyjemny; dźwięk wodospadu zwabił mnie do piwnicy, gdzie przekonałam się, że ów potok to nic innego, jak woda szorująca gdzieś między ścianami i spływająca przez piwniczne okienko, wszystkimi, odkrytymi przez siebie szczelinami. Stałam tak i zastanawiałam się co mogę zrobić, ale oprócz indiańskich modłów o zatrzymanie deszczu, nic nie przychodziło mi do głowy.
Po burzy zawsze jest słońce, a dla nas zabłysło ono w postaci firmy dekarskiej, którą poleciła nam sąsiadka. Panowie postanowili zrobić deski wiatrowe i zabezpieczyć ten fragment dachu, przez który najprawdopodobniej lała się woda. Następnym krokiem była wymiana zmurszałego okna w feralnej ścianie i izolacja całej powierzchni.
Stare domy mają często podwójne ściany zewnętrzne, co jest PLUSEM jeśli chodzi o utrzymanie ciepła, ale nie daj Boże jak dostanie się tam wilgoć.
A u nas się dostała. Żeby uniknąć "zamknięcia" jej między izolacją wewnętrzną pomieszczeń, a zewnętrzną ściany, postanowiliśmy się jej pozbyć skuwając tynk w pokoju przylegającym bezpośrednio do mokrej ściany. Jak zaczęliśmy kuć ścianę, to trzeba było położyć gładź, jak gładź to i podłogę, jak podłogę to i okno i w ten sposób jeden pokój mieliśmy gotowy. Ściana zewnętrzna została ocieplona, z zamiarem kontynuacji tego procesu na pozostałą część budynku, ale nowe niespodzianki pokrzyżowały nasze plany.
Woda wyżej. Niespodzianka trzecia
Wraz z nadchodzącą wiosną, zauważyliśmy czarne plamy, które zamieszkały początkowo w narożnikach pomieszczeń, tuż nad podłogą, a później co raz śmielej zaczęły panoszyć się na całych ścianach. Mycie ścian i traktowanie ich środkami do usuwania pleśni nic nie dawało, z tygodnia na tydzień robiło się coraz bardziej ciemno. Poodsuwaliśmy meble od ścian, ciągle mieliśmy otwarte okna i, mimo że za oknem było całkiem ciepło, paliliśmy w centralnym, aż huczało. Zanim jednak dojrzeliśmy do kucia ścian, doszliśmy do wniosku, że trzeba ustalić przyczynę pleśni, bo nic z niczego się nie bierze! Co z tego, że usuniemy szare plamy wewnątrz domu, jeśli za rok zagoszczą one u nas znowu!
Postanowiliśmy odsłonić fundamenty, osuszyć i zaizolować. Ciekawe to było przedsięwzięcie, zważając na to, że fundamenty starych domów, które mają choćby najdrobniejsze zarysowania pęknięć, można odsłaniać zaledwie na długości 2 metrów. Po przeanalizowaniu długoterminowych prognoz pogody, zebraniu materiałów i wszelkiej wiedzy na ten temat, początek prac wyznaczyliśmy na początek kwietnia. Z pozoru wydawało się to proste: odkopać, wysuszyć, zaizolować, ocieplić i zakopać, ale kiedy podczas pierwszych prób wbicia łopaty w ziemię usłyszeliśmy nieprzyjemny zgrzyt, wiedzieliśmy, że tak łatwo to nie będzie.
Bezpośrednie otoczenie domu okazało się jednym, wielkim wykopaliskiem! Czego tam nie było; butelki, gruz, przerdzewiałe kawałki metalu, kości (dzięki Bogu zwierzęce), stare buty i mnóstwo innych, ciekawych rzeczy. Wydawało się, że wszystko to, czego nie można było spalić w piecach, spoczęło wokół domu!
Z analizy szczątków przeszłości, wydedukowaliśmy, że podczas wojny musiał mieszkać tu aptekarz, ponieważ nasze działania archeologiczne, ujawniły ogromną ilość butelek i pojemników, których kiedyś używano w farmacji. Mniejsze i większe, uszkodzone i nie, stały się zaczątkiem kolekcji pt. "Przaśna historia naszego domu", do której z czasem dołączyły stare klucze, otwieracze do butelek, mosiężne odważniki i mnóstwo przedmiotów codziennego użytku.
Odkrywanie przeszłości i fundamentów trwało bardzo długo, prawie do końca lata, ze względu na to, że z trudem zdobyte przez nas długoterminowe prognozy pogody dla rybaków i żeglarzy, tak przydatne na Wybrzeżu, okazały się pudłem. Już pierwsze dwa metry odkrytych fundamentów dały nam się we znaki: w nocy, zamiast schnąć zaczęły wchłaniać pierwszy, wiosenny deszczyk, więc zamiast spać snem sprawiedliwego po ciężkiej pracy, zrobiliśmy sobie pobudkę i jak za dobrych, harcerskich czasów pobiegliśmy zasłonić folią nasz okop.
PLUSEM mieszkania na odludziu jest to, że nikt nie widział nas w strojach nocno-bojowych, kiedy w strugach deszczu walczyliśmy z ogromnym płatem folii budowlanej.
Oczywiście, że pozytywnych aspektów posiadania domu "na skraju wsi" jest więcej, ale wtedy ja widziałam tylko ten jeden.
Niespodzianka czwarta. Chanel nr 5
Nie, nie mieliśmy okazji wykopać flakonika tych słynnych perfum, ani nawet napawać się ich zapachem. Mieliśmy natomiast wątpliwą przyjemność szukania źródła przykrych woni, którymi był przesiąknięty cały dom.
Wystarczyło wyjechać na kilka godzin i zamknąć dom na cztery spusty, żeby po powrocie wietrzyć go przez kilka godzin, a do łazienki po prostu nie dało się wejść! Zrzucaliśmy winę na drewniane ramy okienne, deski podłogowe, koty, psy, kanalizację, ale kiedy po kolei wszystkie potencjalne źródła przykrego zapachu likwidowaliśmy i klimat nie ulegał poprawie, stwierdziliśmy, że tajemnicze wonie unoszą się spod podłóg. Część domu była podpiwniczona, więc do zerwania została ta druga, oczywiście większa część.
Moim marzeniem było zachowanie w całym domu drewnianych podłóg; oczami wyobraźni widziałam je bez ohydnej powłoki z olejnej farby, naturalne i łypiące na gości gustownymi sękami. Poświęciłam jednak łazienkowe deski, ponieważ istniało duże prawdopodobieństwo, że zły duch mieszka właśnie pod nimi.
Kiedy je zerwano, oczom naszym ukazał się widok iście kopalniany; pod łazienką był dół głębokości 1,5 metra, na którego dnie czerniała żywa ziemia. Ogórki można by tam hodować, albo lepiej ryż, bo wilgoć stamtąd ciągnęła jak nie przymierzając z lochu. Niestety, jakiekolwiek uprawy w łazience odpadały, ze względu na konieczność wykorzystywania tego pomieszczenia zgodnie z jego przeznaczeniem, więc postanowiliśmy owe zagłębienia w ziemi zasypać.
Przecież podłoga to nie sufit, nie może być podwieszana! Trzeba było uzupełnić "ubytek" ziemią i gruzem, zaizolować, ocieplić i dopiero potem stawiać urządzenia sanitarne. Woziliśmy taczką ziemię i gruz, podawaliśmy wiadrami przez okno do chwili, aż stwierdziliśmy, że poziom przyszłej podłogi w łazience jest bliski idealnego, a za dawną stajnią powstał potężny dół... Zagłębienie wydawało się wręcz idealne do tego, żeby umieścić w nim starą, zniszczoną wannę, którą odziedziczyliśmy po poprzedniej właścicielce domu i tak powstał pierwszy zabytek naszej małej, ogrodowej architektury.
W związku z tym, że wszyscy mężczyźni byli zajęci przy pracach fizycznych, wysłano mnie po zakup niezbędnych materiałów budowlanych. Jako kobieta znać się na tym nie muszę, ale jako właścicielka domu powinnam... Niestety, między "powinnam" a "znam się" jest potężna przepaść, równa głębokością dziurze pod łazienką, a może jeszcze większa, dlatego to co kupiłam wprawiło fachowców najpierw w osłupienie, a potem w rozpacz.
Zamiast zakupić styropian w arkuszach, tak jak mi zlecono, nabyłam kilka metrów sześciennych drobnych, białych kuleczek, które, jak zapewniał sprzedawca, będą wygodniejsze w użyciu. "Po co później łamać i kruszyć arkusze, żeby styropian dokładnie wypełnił przestrzeń między legarami? Lepiej od razu kupić luzem". Co to legar, nie miałam pojęcia, ale zdradzić się ze swoją niewiedzą nie bardzo chciałam, bo co skład budowlany to musiałam wysłuchiwać dobrych rad, które przybierały kształt sążnistych wykładów, a mi się do domu spieszyło!
Podróż z gigantycznym kokonem wypełnionym styropianowym drobiazgiem nie należała do najprzyjemniejszych; pomijam fakt, że widok małej corsy, ciągnącej na przyczepce foliową kichę większą niż ona sama, wywoływał uśmiech na twarzach kierowców. Problemem były nieszczelności owego "woreczka", przez które, pod wpływem pędu powietrza, wydostawały się białe kuleczki udając śnieg. Może w lutym ten fakt nie zwróciłby niczyjej uwagi, ale wtedy był maj i świeciło słońce.
Kiedy wróciłam, dowiedziałam się co to jest legar i dlaczego nie ma go pod podłogą mojej łazienki; jest to zbyt małe pomieszczenie (12 m2), żeby istniała konieczność podpierania podłogi legarami, więc zostaliśmy postawieni przed koniecznością upychania małych, białych bąbelków w świeżo wylaną masę samopoziomującą. Panowie zapowiedzieli, że będę to robić osobiście, a gęstość styropianowych kuleczek ma być nie mniejsza niż 30 szt./cm3. Skończyło się wprawdzie na straszeniu, ale to co się działo później podczas kładzenia owego styropianu, taktownie pominę.
Miejscowi, domorośli fachowcy nie z takimi pasztetami" musieli sobie radzić, bo podłoga wyszła "na medal", chodzimy po niej do dziś i póki co nie ma śladów żadnych załamań, ani pęknięć, czego najbardziej żeśmy się obawiali.
Nie ma tego złego, co by na PLUS nie wyszło.
Okno na świat. Niespodzianka piąta i wcale nie ostatnia
Moje marzenia o drewnianych podłogach, których deski mieliśmy "tylko" przełożyć i wyszlifować, powoli zamieniały się w kupkę próchna. Została jednak myśl o drewnianych oknach, ale te, które obecnie oddzielały nas od świata zewnętrznego, nie nadawały się już do niczego; zżarte, przegniłe ramy, pokrywane wielokrotnie olejną farbą, straszyły latającymi klamkami i ubytkami kitu. Wydawało się, że jak zdrapię zeń farbę, to nie zostanie już nic, a szybki będą się trzymać na swoich miejscach za pomocą czarów. Okna PVC nie wchodziły w grę, nie licowało to z moim wizerunkiem domu na wsi; albo stary, z zachowaniem tradycji, albo nowy od fundamentów i nic pośrodku. Pozostawało znalezienie fachowca i zamówienie okien "na miarę", żeby było jak najmniej kucia i przemurowywania.
Sprowadzony stolarz sprawiał wrażenie specjalisty w swoim zawodzie; opowiadał jakie to on piękne drzwi i okna robi, powoływał się na mieszkańców wsi, u których służą jego dzieła, a my słuchaliśmy tego jak pięknej bajki. Bo to była bajka. Nie znając nikogo w okolicy, nie pokwapiliśmy się, żeby sprawdzić te "cuda-wianki" (bardziej wianki), a po latach, kiedy przez przypadek trafiliśmy na klientów owego speca, to niestety nie szczędzili oni przykrych epitetów pod jego adresem, wśród których "partacz" było chyba najdelikatniejsze. Ale wtedy my też byliśmy bogatsi o tą wiedzę i o... komplet nowych, plastikowych okien.
Niestety, drewnianych, robionych przez rzekomego fachowca, założyć się nie dało, ponieważ skrzydła były tak zamocowane w futrynach, że nie można ich było zdjąć! Mogliśmy je zawieźć do szklarza z ościeżnicami i wstawiać ryzykując stłuczeniem poszczególnych szybek, albo szklić już wstawione, co było przedsięwzięciem raczej karkołomnym. Co innego uzupełnić jedną szybę stłuczoną przypadkiem piłką, a co innego szklić pięć, podwójnych, sześciopolowych, dwuskrzydłowych okien tkwiących już w murze! Debata nad oknami przeciągnęła się do jesieni, a że nie uśmiechała nam się kolejna zima przy śniegu na parapecie, więc szybko zamówiliśmy okna PVC.
Dziś patrzę na sad przez kratkę plastikowych szprosów, czekając tylko aż przyjdzie sposobna chwila i będę mogła wymienić moje cuda techniki, na archaiczne, skrzynkowe okna, koloru surowego drewna. Marzy mi się, że kiedyś otworzę drewniane skrzydła okna, okiennice stukną o ścianę domu, a staroświecką, marszczoną suto firankę wyciągnie na zewnątrz podmuch wiatru.
Pewnie jeszcze sporo niespodzianek szykuje nam stary, wiejski dom. Nie raz zapłaczę bezradnie nad zaśmieconym podłożem sadu, który jak zapewniają wskazania aparatury poszukiwawczej, kryje w sobie tyle złomu, że czołg można by zbudować, albo nad kanalizacją zbiorczą nadal pozostającą w sferze planów. Ale domku na wsi nie zamieniłabym na najbardziej eleganckie mieszkanie w mieście. Za skarby świata.
Katarzyna Lewańska-Tukaj