Mieszkamy od 5 lat w M. pod Warszawą, w rejonie pełnym domów takich jak nasz - kilkuletnich, zwykłych i dość skromnych. Okolica ani bogata, ani specjalnie uboga, średnia krajowa. Tak jak ludzie - zwyczajni, zapracowani, z reguły wykańczający swoje posesje do dziś. Z sąsiadami mieliśmy od początku dobre stosunki. Udało nam się zawiązać może nie wylewne przyjaźnie, ale życzliwe znajomości. Dzieci często bawią się razem, my od czasu do czasu się spotykamy, przeprowadzamy wspólnie nasze małe lokalne przedsięwzięcia, np. ostatnio nitkę gazociągu.
Mamy też wspólną drogę (ok. 500 m), która należy do gminy. Z jednym wyjątkiem: na wysokości naszego domu status drogi się zmienia: fragment wzdłuż ogrodzenia jest naszą własnością, w dodatku to nie działka drogowa, ale część budowlanej. Parcelę kupowaliśmy jako jedną całość, przy czym okazało się, że 6-metrowy pas musimy przeznaczyć na dojazd do dwóch ostatnich działek w głębi, za naszą. Ponieważ obie stały puste, do tej pory nie było problemu z przejazdem przez nasz fragment drogi.
Jakiś czas temu na jednej z pustych działek zaczęli się pojawiać ludzie, domyśliliśmy się, że zainteresowani kupnem. Przez kilka miesięcy widywaliśmy ich z naszego ogrodu, ale nigdy nie próbowali nawiązać kontaktu, nie powiedzieli nawet "dzień dobry". Uznaliśmy, że skoro to oni są przyjezdnymi, do nich należy towarzyska inicjatywa. Ale odległość 12 metrów okazała się za duża. Ha, trudno!
Jakie było nasze zdziwienie, gdy pół roku później otrzymaliśmy wezwanie do sądu, na rozprawę, w której mieliśmy być jedną ze stron. Przedmiotem było ustanowienie tzw. służebności drogowej, która pozwoli naszym nowym - jak się okazało - sąsiadom przejeżdżać w zgodzie z prawem przez nasz kawałek drogi. Bez ustanowienia drogi koniecznej nowi właściciele nie mieli szans na pozwolenie na budowę.
Dlaczego nie przyszli po prostu i nie spytali, czy użyczymy im przejazdu? Nie mamy pojęcia. To dla nas kompletnie niezrozumiały i kuriozalny sposób wchodzenia w zastaną społeczność: przez sąd! W dodatku "nowi" nawiązali już kontakt towarzyski z pozostałymi niezainteresowanymi sąsiadami - tu jakoś nie mieli problemu - i naopowiadali im, jak to żądamy od nich bajońskiej sumy za udostępnienie 40 metrów błotnistego wygonu.
Owszem, w odpowiedzi na wezwanie zaproponowaliśmy im sprzedaż udziałów w naszej drodze, ponieważ 7 lat temu zapłaciliśmy za działkę konkretne pieniądze. Płaciliśmy wtedy za całość, nie za fragment bez drogi. Całość tę sprzedano nam po ówczesnej cenie rynkowej działek BUDOWLANYCH w tym rejonie. Nie widzimy powodu, dla którego mielibyśmy robić obcym ludziom taki kosztowny prezent.
Zaproponowaliśmy im 20% powierzchni drogi (48 m²) w bardzo uczciwej cenie, sporo poniżej rynkowej. Nie wykluczam też, że gdyby nasi przyszli sąsiedzi zapukali do nas rok temu z butelką wina i ciastem, załatwilibyśmy sprawę od ręki i to wino z ciastem byłoby ich jedynym wydatkiem.
Ale ich sposób załatwiania sprawy - przez sąd, bez żadnych wstępów - po prostu nas rozjuszył. Wprowadzili niezdrowy ferment w dość dobrze zżytą społeczność, zachowali się, jakby tylko w tym celu kupili działkę. A my musimy udowadniać teraz pozostałym, że nie jesteśmy wielbłądem! A i tak wszyscy patrzą na nas krzywo: "obszarnicy, myta im się zachciewa!".
Mam przy tym taką refleksję: oczywiście, w naszym przypadku winny jest przede wszystkim spaczony charakter złośliwych jednostek. Ale takich sąsiedzkich awantur są w naszym kraju tysiące. Gdyby w momencie zakupu działki na cel budowlany przepisy zmuszały do porządkowania jej sytuacji prawnej, automatycznie przekwalifikowując pas działki na cel dojazdowy i wyłączając go z nieruchomości, tych wszystkich zapiekłych konfliktów w ogóle by nie było. Może ktoś by się nad tym zastanowił?
fot. otwierająca: mohamed_hassan / pixabay.com