Przekorna ludzka natura sprawia, że ci, którym dzieciństwo upłynęło w domu rodzinnym – czy to w willi na obrzeżach miasta, czy w skromnym domku na prowincji – tęsknią trochę za wielkomiejskim zgiełkiem. Pociąga ich barwność i tempo życia w dużej aglomeracji. Podobnie było z Anią, która na podbój stolicy wyruszyła piętnaście lat temu z niewielkiej miejscowości na Podlasiu. Ekspansja przebiegała etapami: przez pierwszy rok, jako świeżo upieczona studentka warszawskiej uczelni, wynajmowała wraz z koleżankami piętro domu w Sulejówku. Uciążliwość codziennych dojazdów na wydział rekompensowała jej atrakcyjna stawka czynszu.
Malownicza, "rozsypana" wśród lasów miejscowość z bogatą tradycją ma z pewnością wielki urok dla mieszczucha, w Ani jednak budziła mieszane uczucia. Brakowało tu zarówno miejskich atrakcji, jak i klimatu wspólnoty, który pamiętała z rodzinnych stron. W takim miejscu trudno mówić o społeczności – mówi – Relacje międzyludzkie właściwie nie istnieją. Ludzie izolują się od siebie wysokimi płotami, a na ulicy omijają dużym łukiem. To styl życia zupełnie obcy mojej naturze.
Zamiast oswajać się z alienacyjną podmiejską kulturą, po roku przeprowadziła się do Warszawy. Tu wreszcie poczuła się jak u siebie, w najśmielszych wyobrażeniach nie przypuszczając, że już niedługo wróci na sulejowskie uliczki, tym razem na dłużej.
Zamiast segmentu
Bystry nurt stołecznego życia wciągnął Anię bez reszty. Studia, praca, kontakty z ludźmi, a atrybuty wielkiego miasta na wyciągnięcie ręki. Tu poznała Andrzeja, młodego warszawiaka wychowanego w… Sulejówku, w którym nigdy się nie spotkali. Widocznie żeby się odnaleźć, potrzebowali tłumu. Ponieważ oboje zarabiali już na siebie, po pewnym czasie zaczęli myśleć o zainwestowaniu we wspólne mieszkanie.
Odpowiednie, jak im się wydawało, miejsce znaleźli w Starej Miłosnej, gdzie miało powstać osiedle segmentów z niewielkimi ogródkami. Gdy przymierzali się już do pierwszej wpłaty, w proces decyzyjny włączyli się rodzice Andrzeja, którzy chętniej widzieliby "młodych" za płotem, na sąsiedniej działce, niż raz w tygodniu na rodzinnym obiedzie. Argumenty miały swoją siłę: ziemia leży, więc skoro już budować, to czemu nie tu, w Sulejówku?
Młodzi nie byli jednak do końca przekonani. Andrzej, urodzony optymista, zaczynał się zastanawiać. Ania nie widziała się w roli prywatnej inwestorki, a do wszelkich planów budowlanych podchodziła z dużym dystansem. Przez całe dzieciństwo obserwowałam wysiłki taty i mamy, by ostatecznie wykończyć dobudowaną część naszego domu – wspomina – Jako dziecko wierzyłam, że za rok czy dwa się uda, jednak gdy dorosłam, zrozumiałam, że ta historia nie ma końca. Zawsze jest coś, co wisi, wystaje, odpada… Człowiek chodzi wokół tego domu i starzeje się, a nagrodą za cały jego trud pozostaje kilka ścian. O nie, to filozofia życia nie dla mnie.
Teściowie jednak namawiali, a Andrzej coraz chętniej myślał o pozostaniu "na swoim". Anię przekonało jednak co innego. Pochodzę z okolic, gdzie wartość ziemi szacuje się inaczej niż tu – nie w złotówkach za metr, ale w kategoriach uczuć: przywiązania do miejsca, oddania mu wysiłków całego życia. Pomyślałam, jak trudno byłoby moim rodzicom sprzedać ziemię, z którą byli związani od zawsze. I tak to się zaczęło.
Pierwsze kroki...
Wniesiony przez teściów Ani kapitał był niemały – 1500 m2 ziemi przy lesie, tuż obok ich własnej siedziby; Andrzej okazał się tym samym "doskonałą partią". Potrzebny był teraz rozsądny plan, który pozwoli doprowadzić przedsięwzięcie do szczęśliwego końca. Młodzi inwestorzy rozglądali się więc za projektem domu niedużego i prostego. Andrzej znalazł go w warszawskim sezamie budowlanym, na Bartyckiej.
Tam otrzymał też namiar na autorkę, która odwiedziła działkę, udzieliła kilku cennych wskazówek i wniosła do dokumentacji konieczne poprawki. Podwójne okno balkonowe, łączące salon z ogrodem, przeniesiono z elewacji frontowej na boczną, a bieg schodów odwrócono.
Usytuowany nad toaletą pokój na poddaszu zamienił się miejscami z łazienką, co pozwoliło zgrupować piony sanitarne, a także stworzyć od północy "bufor cieplny" złożony wyłącznie z pomieszczeń gospodarczych. Okna wszystkich pokoi i kuchni wychodzą dziś na pozostałe, słoneczne strony świata.
Dom jest nieduży – w sam raz dla młodej, "rozwojowej" rodziny. Na 115 m2 powierzchni składa się połączony z jadalnią salon, kuchnia, łazienka i kotłownia na parterze oraz trzy sypialnie z łazienką – na poddaszu.
Ania i Andrzej od początku byli przekonani, że w ich sytuacji najodpowiedniejsza będzie inwestycja prowadzona systemem gospodarczym, bez pośpiechu, przez kilka sezonów. Mogli liczyć na fachowe rady zarówno ze strony taty Andrzeja, który sam wykańczał własny dom, jak i taty Ani, budowlańca z dużym doświadczeniem. Pomoc zaoferował również brat – chłopak z "fachem w genach", który dziś stawia domy w Londynie. Budowa, jak długo się da, miała być finansowana z bieżących dochodów. Do końca 1998 roku załatwiono formalności. Droga ku nowemu stanęła otworem.
... i uskoki
By mieć budowę "pod ręką", zamieszkali w niewielkim domku gospodarczym na działce rodziców Andrzeja – 50 m od własnej ziemi. Latem następnego roku wbili w nią pierwszą łopatę. Wykop pod fundamenty robili sami, sami też, pod dowództwem brata Ani, wylewali ławy; betoniarka chodziła na okrągło. Po około dwóch tygodniach ciężkiej pracy podwaliny pod dom były gotowe.Planistyką, zaopatrzeniem i koordynacją robót zajmował się Andrzej. Anię w owym czasie odsunęła na margines wydarzeń siła wyższa – spodziewała się dziecka. Ale i ona wniosła w dzieło swój wkład: by zapewnić rodzinie pomyślność i zgodę, nim polał się pierwszy beton, zakopała wraz z mężem pod odpowiednim narożnikiem budynku butelkę z pieniędzmi i listem – zgodnie z elementarnymi zasadami Feng Shui.
Moc zaklęcia nie zadziałała jednak od razu. Inwestorzy szybko przekonali się, że znalezienie właściwej ekipy, to nie lada wyczyn. Umówiony wcześniej do fundamentów majster otrzymał w międzyczasie intratniejszą propozycję i zniknął. Czas uciekał, a na horyzoncie – żadnego murarza. W desperacji zatrudnili w końcu ekipę z rodzinnych stron Ani. Fachowców wskazał jej tata, nie kryjąc przy tym, że abstynenci z nich żadni. Cóż było robić; zaryzykowali. Na wszelki wypadek obejrzeli jeszcze ich wcześniejsze dokonania. Dom, jak dom – ściany stały i wydawały się proste…
Murarze z zapałem wzięli się do pracy. Na ich nieszczęście w owym czasie inwestorom zaoferował pomoc sąsiad, znajomy ojca Andrzeja. Od tej pory mieli już swojego inspektora nadzoru, który zaglądał, doglądał i kiedy trzeba strofował, a wszystko to za symboliczną zapłatę. Wypatrzył przy tym wiele błędów. Nie wszystkim udało się w porę zapobiec; rosnącą w najlepsze "po krzywej" wewnętrzną ścianę konstrukcyjną trzeba było rozebrać i postawić od nowa. Inspektor stracił w końcu cierpliwość, kolejną fuszerkę kwitując srogą awanturą. Murarze karnie go wysłuchali, spakowali się na weekend zostawiając część swoich rzeczy, powiedzieli "do poniedziałku" i… tyle ich widziano. Tak to fachowy nadzór wypłoszył fachowców. Z pewnością jednak uchronił szkielet domu przed zasadniczymi felerami.
Z wirażu na prostą
Wspominają ten czas bardzo ciężko. Ania co krok traciła wiarę; przyznaje zresztą, że taka już jej chmurna natura. Andrzejowi – zapracowanemu i zabieganemu w pogoni za materiałami i wykonawcami – dodawały sił nieprzebrane pokłady wrodzonego optymizmu. Jednak w trudnych chwilach nawet on ulegał czarnym nastrojom. Budowa leżała rozgrzebana, a w pełni sezonu o wolnych solidnych robotników było coraz trudniej. Znalezienie kolejnej ekipy zajęło niemal miesiąc. Panowie zaczęli pracę od litanii lamentów: to krzywe, tu nie trzyma pionu, tam – kąta. Na szczęście na narzekaniach się skończyło. Co było trzeba, poprawili, a dom w ich rękach wreszcie zaczął nabierać kształtu.
Inwestorzy zdecydowali się na ściany trójwarstwowe (pustak szczelinowy, 10 cm styropianu, cegła pełna), wychodząc z założenia, że inwestycja zaprocentuje w przyszłości, a na dokładanie do rachunków za gaz po prostu ich nie stać. Cieśli i dekarzy zatrudnili już z murarskiego polecenia. W obu przypadkach przeczucie, że solidni polecą solidnych, sprawdziło się bez zastrzeżeń. Gdy w listopadzie kończono nabijać papę na deskowanie, spadł pierwszy śnieg. Tej zimy z Anią i Andrzejem była już maleńka Dominika.
Stąpanie po kruchym lodzie
Wiosną stan surowy zaczął się stopniowo domykać. Na okna plastikowe namówił ich znajomy sprzedawca, oferując atrakcyjną zniżkę. Kupowali je więc na raty i składowali pod kluczem z obawy przed kradzieżą. Gdy skompletowali wszystkie, zamówili montaż. Rozpoczął się przykrą niespodzianką: wszystkie okna balkonowe nie mieściły się w otworach. Cóż to za problem? Wymieńcie – sugerowali inwestorzy. Ale sprzedawca do wymiany się nie palił. Zapewnił, że tu się trochę skuje, tam nadleje i będzie dobrze. Skuwali więc "trochę" wszyscy razem, aż skuli wierzchnią warstwę wylewki w całym salonie. Okna wreszcie pasowały i wydawało się, że sprawę będzie można zamknąć. O naiwności!
Szydło wylazło z worka podczas przymiarek do układania posadzki. Początkowo w planach były panele – niedrogie i łatwe do ułożenia. Natchnienie przyszło w sklepie, gdy małżonkowie, przerzucając próbki panelowej podłogi, dotarli do ekspozycji dębowej klepki. "To jest prawdziwe drewno" – pomyślała z żalem Ania. Drewno, owszem, było piękne, ale cena astronomiczna.
Rozterkę klientów zauważył doświadczony sprzedawca. Proszę poszukać dębiny w III i IV gatunku – doradził – Cena całkiem inna, a drewno malownicze, z rysunkiem, ładniejsze niż to. Niech tylko fachowiec poprzebiera w klepkach. Decyzja zapadła na tyle spontanicznie, że szczegóły związane z grubością posadzki i poziomem podłogi umknęły uwadze kupujących. Ucieszyło ich jeszcze, że koszt klepki "nieklasowej" okazał się zaskakująco niski. Za to, co zaoszczędzą, postanowili zrobić schody.
Gdy klepka leżakowała już przepisowo w miejscu przeznaczenia, pojawił się parkieciarz, by obejrzeć podkład i ocenić sytuację. Jego diagnoza wprawiła inwestorów w popłoch. Mało, że będzie za wysoko, bo klepka jest grubsza niż panel. Ale ta wylewka do niczego się nie nadaje. Kruszy się i ściera – zaopiniował bezlitośnie – Jak wzmocnię państwu wylewkę i położę klepkę, podłoga pójdzie 4 cm do góry i nie zmieści się pod żadnymi drzwiami. Ale jeśli jej nie wzmocnię, za trzy lata będziecie tu mieli fortepian, nie parkiet!
W ten sposób zaoszczędzone i przeznaczone na schody pieniądze skończyły w roli fundatora specjalnego preparatu do powlekania i wzmacniania lichych szlicht. Magiczne mleczko kosztowało krocie – 2,5 tysiąca – niemniej dobrze, że w ogóle było dostępne i obytemu z najnowszymi technologiami parkieciarzowi znane. Pokryty nim podkład wyglądał jak ciastko w glazurowanej polewie – na szczęście już nie "kruche".
Rzutem na taśmę
Dębowe schody zostały jednak sfinansowane z resztek rezerw kapitałowych. Podobnie jak kominek, pierwotnie planowany w nieokreślonej przyszłości. Tym razem uparła się Ania, dotąd w kwestii finansów bardziej zachowawcza od Andrzeja. Tylko obejrzymy – namawiała męża, dla którego było jasne, że są pilniejsze wydatki. Numer do zduna znalazła w książce telefonicznej. Ten, ponieważ realizował właśnie zlecenie w okolicy, zgodził się przyjechać i obejrzeć "warunki zabudowy".
Gdy zauważył złożone w kącie pryzmy klepki, złapał się za głowę. To nie tak, proszę państwa! Najpierw kominek, później parkiet. Przecież taki kominek to brudna, mokra robota, słowem – mała budowa. Wszystko bym wam tu zniszczył. Kominek stanął więc pierwszy. "Najwyżej klepkę na poddaszu położymy później" – pomyśleli inwestorzy. Parkieciarz okazał się jednak nie tylko wspaniałym fachowcem, ale człowiekiem dużego formatu.
Pełen podziwu dla samodzielności swoich młodych zleceniodawców, zaproponował, że poczeka na zapłatę, ile będzie trzeba. O klasie jego rzemiosła świadczy nie tylko piękna podłoga – prawdziwa ozdoba domu, ale także ciekawy układ klepek, który sam zaproponował – potrójna jodełka, podkreślająca urodę dębowego drewna.
Powrót do domu
W ten żywiołowy sposób wnętrze domu oblekało się w nową szatę. Parkieciarz z wolna kończył robotę, a Ania i Andrzej, którzy od kilku lat nie mieli prawdziwych wakacji, postanowili wreszcie wyjechać z Dominiką nad jeziora. Wykańczania doglądał tata Andrzeja, pełniący zresztą przez cały okres budowy rolę konsultanta i jednoosobowej firmy ochroniarskiej.Pewnego słonecznego popołudnia, gdy trzyosobowa rodzina wygrzewała się nad wodą, do Andrzeja zadzwonił parkieciarz: Właśnie skończyłem lakierować. Otwieram okna, zamykam drzwi, klucze przekazuję pańskiemu ojcu. W budynku, poza świeżo ułożoną podłogą i podstawowymi urządzeniami sanitarnymi, nie było nic – ani kranów, ani klamek, ani kontaktów. Wracamy do domu – stwierdził Andrzej. Ale do jakiego? – z niedowierzaniem zapytała żona. Do naszego nowego domu, własnego – padła odpowiedź. Tak też zrobili. Po powrocie dokupili w hipermarkecie najtańszą armaturę, a przenosinami dobytku z domku gospodarczego zajęła się siostra Ani, spędzająca u nich wakacje.
To było niesamowite – wspomina gospodyni – Rano wyszłam do pracy z domku, a wróciłam już do domu. Przestrzeń porażała i zachwycała. Pierwszej nocy z nadmiaru emocji nie mogłam zasnąć; nie pomógł przelany wspólnie z przyjaciółmi antał kilkunastoletniego wina. O świcie obudziło mnie słońce. Pomyślałam: OK, łóżko stoi w dobrym miejscu. A później, gdy te pierwsze emocje opadły, nadeszła druga fala – sprzątanie – opowiada ze śmiechem – Przez kilka lat miałam do umycia dwa okna, teraz trzynaście, w tym cztery balkonowe.
Dziś, mimo obciążeń związanych z mieszkaniem "u siebie", oboje są dumni ze swojego dzieła. Dom jest skromny i nieduży ale naprawdę ich – nie zbudowany przez dewelopera i nie zaaranżowany przez architekta wnętrz. A przy tym dane im było przeżyć coś niezwykłego, zobaczyć jak za ich sprawą ulotne i kapryśne pieniądze przeistaczają się w trwałą budowlę, która będzie dla nich prawdziwą rękojmią bezpieczeństwa przez wiele następnych lat.