Zwariowany weekend

Zwariowany weekend
Można od dziecka planować budowę, latami szukać działki i miesiącami sprawdzać papiery, po czym czekać jeszcze długo na "najwłaściwszy moment". Kto mówi, że to źle? Ale można też inaczej: dopić piwo, uśmiechnąć się do własnych myśli i powiedzieć "deal!"

Właściwie od piwa wszystko się zaczęło. I gdyby nie splot rozmaitych okoliczności, prawdopodobnie na nim by się i skończyło. Okoliczności owych było kilka i pewnego dnia, niczym ciała niebieskie, ułożyły się w określoną konstelację.

Zwariowany weekend

Trudno uznać za przypadek, że Robert – wychowany w bloku, wiecznie zapracowany inżynier – odczuwał tęsknotę za otwartą przestrzenią i niezależnością, jaką daje własny dom.

 

O budowie myślała również jego dobra koleżanka, Kasia; swego czasu zastanawiali się nawet nad wspólną inwestycją. I tu pojawiło się trzecie ogniwo – znajoma obojga, emigrantka Ewa, która pilnie chciała się pozbyć gruntu pod Warszawą.

Gdy na godzinę przed północą niespodziewany telefon Ewy złapał Kasię i Roberta na sobotnim piwie w jednym ze stołecznych pubów – coś zaiskrzyło.

 

Oferta była tyleż interesująca, ile „kosmiczna”: Ewa zaproponowała im działkę wielkości 1000 m² za bardzo atrakcyjną, na oko, cenę – 12,5 dolara za metr. Z jednym tylko zastrzeżeniem – pieniądze musi otrzymać… dzień później!

 

Oddzwonimy za kwadrans – odpowiedzieli przytomnie. Jutro będzie już o 2,5 dolara za metr drożej – uprzedziła zdesperowana oferentka. Trudno, 2,5 dolara za metr to żadna cena w porównaniu z ryzykiem zakupu niesprawdzonego gruntu – pomyślał Robert. Możliwość zdobycia o tej porze (w kwadrans!) niezbędnych świadectw i wypisów nie bardzo do niego przemawiała – była już prawie niedziela, urzędy i biura notarialne zamknięte na głucho. Nie kusiło go również „oglądanie” odległej działki w środku nocy. Ten kot był ukryty w zbyt przepastnym worku.

 

Ale czemu nie wybrać by się tam za dnia i już bez gorączki przyjrzeć się propozycji? Tak też postanowiono. W niedzielę pojechali już we troje – z przyjacielem, obecnie mężem Kasi – zdalnie pilotowani przez właścicielkę, której brak czasu nie pozwolił im towarzyszyć. Po drodze rozpatrywali, co na tak niewielkiej działce można by postawić. Kasia myślała wcześniej o co najmniej 2000 m², Robert zadowoliłby się połową tego. Ale dwa razy po 500? Może jako lokata kapitału…

Obszarnikiem być...

Okolica nie urzekała może urodą, architektura sąsiedzkich budynków nie rzucała na kolana, jednak było tu bez wątpienia inaczej niż w mieście: cisza i spokój leżących odłogiem pól, a tuż obok celu podróży – duża kępa imponujących, rosochatych modrzewi. Rdzenny mieszkaniec zapewnił ich, że rejon pozbawiony jest uciążliwości natury akustycznej czy zapachowej. Ewa z kolei zapewniła ich przez telefon, że ma w ręce kserokopie wszelkich niezbędnych dokumentów. Rzecz wyglądała coraz ciekawiej.

Otwarty salon na parterze sąsiaduje z dużym zadaszonym tarasem Otwarty salon na parterze sąsiaduje z dużym zadaszonym tarasem

 

Otwarty salon na parterze sąsiaduje z dużym zadaszonym tarasem. Jego wystrój – w odróżnieniu od pokoju rodzinnego na półpiętrze – jest bardziej solenny i oficjalny, a ciemną kolorystykę równoważą duże przeszklenia na trzech ścianach: wschodniej, północnej i zachodniej

W międzyczasie Robert skontaktował się ze zorientowanym w temacie „gruntowych formalności” szwagrem, który potwierdził jego obawy, że kserokopie warte są tyle, co chustki do nosa. Rozwiązanie problemu przyniosła kolejna konsultacja telefoniczna – tym razem ze znajomym pracującym w agencji nieruchomości. Ten, jako receptę na ryzyko, polecił po prostu weksel. Kwestię pieniędzy – okazyjnych ale w końcu niemałych – pomogli rozwiązać rodzice Roberta.

 

Biorąc na siebie rolę „niedzielnego banku”, udzielili obojgu przyjaciołom natychmiastowej pożyczki. W poniedziałek kupiliśmy więc weksle, spotkaliśmy się z Ewą i po podpisaniu szczegółowej, zabezpieczającej nas umowy dotarliśmy do bankowego okienka – wspomina Robert. Tam on i Kasia stali się współwłaścicielami terenu, który być może formatem nijak się miał do ich wcześniejszych ziemiańskich aspiracji, ale… był.

Redukcja wyobrażeń

Zwariowany weekend dobiegł końca; trzeba było twardo stanąć na ziemi. Robert wykonał w tym celu dwa logiczne ruchy: zdobył rozeznanie co do rynkowej wartości gruntu w okolicy (co przed zakupem działki jakoś mu umknęło), a w gminie złożył wniosek o warunki zabudowy. W tym pierwszym przypadku nie było powodów do żalu – autochtoni „krzyczeli” tu za ziemię 20 dolarów za metr i więcej, co oznaczało, że zainwestowany kapitał nietrudno będzie w razie czego odzyskać, a nawet pomnożyć.

Mniej budujące okazały się warunki zabudowy. Wynikało z nich, że z 1000-metrowej działki należy wyciąć pas szerokości 4 m pod planowaną drogę, a od jej granicy odsunąć się o kolejne 6 m. To nam podcięło skrzydła – opowiada Robert – Było jasne, że możemy tu postawić tylko bliźniaka, a nie takie mieliśmy plany. Trzeba też było zapomnieć o wolno stojącym garażu – oba musiały być wbudowane w bryłę. A domu bez garażu sobie nie wyobrażałem. Zawartość katalogów z projektami gotowymi też nie podnosiła na duchu.

W bliźniakach o małej powierzchni zabudowy garaże ukrywały się zwykle w piwnicach, co staje się niewykonalnym absurdem, gdy do bramy jest tylko 6 metrów. Jeśli zaś garaż był w poziomie przyziemia – obrys całości nie mieścił się na działce. Sterta zbieranych bez przekonania katalogów powoli rosła, a inwestorom coraz częściej świtało, że nic z tego nie będzie i trzeba zacząć rozglądać się za kupcem.

Miałem w tamtym okresie mnóstwo pracy. Brakowało mi czasu na rozglądanie się za projektem czy za inną działką. Ale świadomość, że ta moja ziemia gdzieś tam leży, popychała mnie do kolejnych prób – przyznaje Robert – Mobilizował nas też ojciec Kasi, człowiek ceniący konsekwencję w działaniu. Obiecał nawet, że sam znajdzie rozwiązanie problemu. I znalazł.

Ksero spod Łysicy

Z kolejnej wizyty w domu rodzinnym w Kielcach Kasia przywiozła „dokumentację projektową”: ledwie czytelną kserokopię faxu, a na niej rzut parteru i jeden przekrój poprzeczny połówki bliźniaka. Po wstępnych oględzinach uznano ten „zarys projektu” za niezły i dołożono do zebranej wcześniej sterty. Żadna decyzja nie zapadła – Robert stracił w owym czasie impet i serce do przedsięwzięcia, Kasi szykował się dłuższy wyjazd na kontrakt do Finlandii.

Coś jednak w tym rysunku musiało być, skoro jeszcze przed jej wyjazdem oboje doszli do wniosku, że chcieliby się o projekcie dowiedzieć czegoś więcej. Po wiedzę pojechali do Kielc; tam z walorami projektu można się było zapoznać „organoleptycznie” – zwiedzając osiedle wybudowanych według niego domów, wznoszone przez dużą, znaną na rynku firmę Mitex. Obejrzeliśmy kilka takich nieogrodzonych „stanów surowych” – wspomina Robert – I cóż, nie rzuciły nas na kolana, ale nie można im było odmówić pewnych zalet. Na przykład… mieściły się na naszej działce.

 

Ojciec Kasi zdobył dla nich dokładniejsze odbitki dokumentacji, zorganizował też spotkanie z panią architekt, która szefowała projektowi Miteksu. Spotkanie było potrzebne, Kasia i Robert zdecydowali bowiem, że tym razem naprawdę ruszą do przodu.

 

Bliźniak wymagał pewnych modyfikacji. Na działce mieścił się… prawie – rzut należało skrócić o 20 cm. Kolejna zmiana – obniżenie poziomu garażu w stosunku do podłogi parteru (z -20 do -70 cm) – w istotny sposób wpłynęła na przyszły styl życia mieszkańców.

W projekcie, na półpiętrze nad garażem usytuowano pokój-hobby, który byłby uroczy, gdyby nie brak okien i przestrzeni, „zjedzonej” przez niskie skosy. Gdy garaż „zjechał” bliżej gruntu, a dach utrzymano na zaprojektowanym poziomie, w pokoju-hobby przybyło pod sufitem 50 cm.

Inwestorzy zamontowali w obu skosach dachu podwójne okna połaciowe. W efekcie tego prostego zabiegu powstało najmilsze chyba w domu pomieszczenie – jasne i przestronne ale przytulne, dziś pełne miękkich tkanin i ciepłych kolorów, urządzone za pomocą wygodnych rekreacyjnych mebli. Wnętrze pełni obecnie rolę pokoju rodzinnego, który de facto – pod nieobecność gości – staje się „salonem właściwym”.

W pokoju rodzinnym nad garażem można i poczytać i obejrzeć film

 

W jasnym pokoju rodzinnym, urządzonym nad garażem, panuje niewymuszona domowa atmosfera. Można tu poczytać, obejrzeć film, pogapić się na egzotyczne rybki w imponującym 450-litrowym akwarium albo po prostu pobawić się z dzieckiem
Pokój rodzinny urządzony nad garażem  

Gdy 6 lat temu Robert planował swoją połowę bliźniaka, wspólnie z parą przyjaciół zastanawiali się nawet nad połączeniem obu połówek poprzez usunięcie ściany właśnie pomiędzy pokojami- hobby. Myśleli o „kombajnie”, w którym każdy ma własny kąt, ale salon jest przestrzenią ogólnie dostępną.

Planom tym towarzyszyły nawet dywagacje na temat wspólnej kotłowni. Być może jednak dobrze się stało, że ich nie zrealizowano; w międzyczasie Robert poznał – i zaprosił pod swój dach – Anię, a dwa lata temu rodzina powiększyła się za sprawą córeczki, Marty. W tej sytuacji pokój rodzinny znajduje dalece silniejsze uzasadnienie, niż rozległa otwarta „imprezownia”.

Praca u podstaw

Gdy zaczynali budowę, Robert – jako kawaler – nie odczuwał jeszcze presji upływających miesięcy. Podobnie jak Kasia, która pozostawiwszy mu wszelkie niezbędne pełnomocnictwa, wyjechała do Skandynawii. Wspólnie zdecydowali, że z uwagi na porę roku (środek lata) warto jedynie przygotować inwestycję na następny sezon. By wiosną nie „wydobywać” domu wprost z błota, postanowili przed zimą postawić solidne fundamenty. Sprawa wydawała się prosta: Robert zebrał oferty firm wykonawczych, po czym zlecił robotę tej, która wyglądała na uczciwą i operatywną.

Rzeczywistość szybko zweryfikowała pierwsze wrażenie. Szef ekipy wykazał się zaawansowanym alkoholizmem, a jego podwładni, nie pilnowani, nieustannie okupowali barakowóz. Roboty ziemne i fundamentowanie wlokły się tygodniami. Na szczęście inwestor, wyznający zdrowe biznesowe zasady, płacił wyłącznie za to, co zobaczył na własne oczy – czyli za potrzebne do budowy materiały. Robocizna miała zostać rozliczona po fakcie. To jednak nie wystarczyło.

Pieniądze zaoszczędzone na wypłacie dla tego fuszera – wspomina – musiałem z nawiązką zainwestować w poprawki. Te jednak wykonywane były już następnej wiosny, po podpisaniu umowy na zbudowanie i zadaszenie stanu surowego z zupełnie inną firmą.

 

Zanim wystartowały prace, projekt dostosowano do technologii jednowarstwowej, do której przekonał Roberta znajomy. Materiał na ściany – beton komórkowy Prefabet – przyjeżdżał aż spod Kielc, można więc śmiało powiedzieć, że dom jest kielecki niemal w każdym calu. Z nową firmą pojawiły się jednak nowe problemy – nie dotrzymywali warunków umowy, przeciągali terminy, a materiały docierały z dużym opóźnieniem, za to… w nowych cenach. Robert zaczął żałować, że nie zatrudnił zaufanego inspektora nadzoru. Na szczęście w ostatniej chwili na budowie pojawił się zaprzyjaźniony „dyplomowany specjalista”, co pozwoliło uniknąć większych kłopotów.

 

Wreszcie ściany parteru nakrył strop gęstożebrowy, a szczęście na chwilę się uśmiechnęło – w okolicy znalazł się skład oferujący bloczki Ytong, nieco droższe od tych z Kielc, ale znacznie mniej odległe. Cenę wyrównały oszczędności na transporcie. Stan surowy zamknięto kryjąc dach dachówką ceramiczną, wstawiając okna i tymczasowe drzwi wejściowe. Drugi rok budowy zakończyło zabicie deskami obu wjazdów garażowych.

Wielka improwizacja

Pora była wykańczać oba domy. W tym zakresie Robert – nie mający jeszcze w owym czasie wsparcia w osobie Ani – nie dopracował się spójnej koncepcji. Kasia, która wróciła już z Finlandii, pierwsza znalazła wykonawców i zainicjowała dzieło. Podpatrywał więc trochę po sąsiedzku, jednak wnętrza obu domów na tyle różniły się rozkładem pomieszczeń, że trudno było wdrożyć cokolwiek w sposób dosłowny.

Brakowało pomysłu na podział przestrzeni poddasza (stanowiącej chwilowo open-space), na balustradę schodów i kilka innych istotnych elementów. Wtedy właśnie w życie gospodarza wkroczyła Ania, a niedługo potem – mała Marta. Nie było już nad czym deliberować: balustrada – podobnie jak pokój dziecinny – musiała pojawić się jak najszybciej.

 

Efektem pośpiechu stały się rozwiązania, które dziś nie podobają się obojgu. Powstawały w trybie awaryjnym, wymuszone przez okoliczności, a czasem przez… fachowca, jak owa nieszczęsna balustrada. Czuliśmy się przyparci do muru – opowiada Ania – Firmy proponowały nam same barierki w cenie 7-8 tysięcy złotych. Za te pieniądze można dziś postawić solidne schody z balustradą, a był przecież rok 2003! Gdy w końcu usłyszeli propozycję niemal czterokrotnie niższą, nie zastanawiali się długo.

Tymczasem stolarz, który miał przywieźć wzory tralek do wyboru, „porządził się” i przywiózł takie, które sam już wybrał i kupił. Oczywiście na koszt zleceniodawców. Trudno, schody jak schody – pomyśleli i dali sobie spokój, odkładając wszelkie modyfikacje na przyszłość.

 

Najbardziej przemyślanym i dopracowanym wnętrzem jest kuchnia – duża, otwarta na jadalnię i urządzona wbrew stereotypom. Robertowi, który ceni nieco sielskie klimaty i naturalne rozwiązania, niełatwo było znaleźć coś odpowiedniego wśród oferty nowoczesnych kuchni gotowych. Wreszcie natknął się gdzieś na kuchnię murowaną, która od razu przypadła mu do gustu. Znalazł też firmę skłonną coś podobnego zaprojektować i wykonać za, bagatela, prawie 80 tysięcy złotych. Cóż, interes życia!

 

Trzeba było szukać dalej. Kolejną wymurowaną kuchnię wypatrzył w piśmie wnętrzarskim. Po podpisie dotarł do autora zdjęcia, który niewiele pamiętając skierował go na fałszywy trop. Dopiero samodzielny wywiad doprowadził do firmy, która przygotowywała ów artykuł. Tam Robert mógł obejrzeć „swoją” kuchnię na żywo, już bez poligraficznego sztafażu. Nie zachwyciła go, ale dawała nadzieję, że można stworzyć coś atrakcyjniejszego. Projekt, wykonany przez firmę na podstawie rysunków, pomiarów i dokładnych wytycznych, po wielu poprawkach uzyskał akceptację wymagającego klienta. Podobnie jak cena – tym razem o ponad połowę niższa.

W kuchni dominuje nietypowy, imponujący rozmiarami okap Element zabudowy przy oknie kryje piekarnik i mikrofalówkę
W oryginalnie zaaranżowanej kuchni jest wszystko, co niezbędne do prac kulinarnych. Dominuje tu nietypowy, imponujący rozmiarami okap. Element zabudowy przy oknie kryje piekarnik i mikrofalówkę, osłoniętą przez unoszoną szybę – rozwiązanie tańsze, niż kuchenka do zabudowy, a równie estetyczne

Mieszkańcy – a zwłaszcza pani domu – nie mogą się już doczekać remontu, który pozwoli im zaaranżować przestrzeń w sposób przemyślany i bardziej osobisty. Planowana jest m.in. przebudowa poddasza – jeden z trzech pokoi, po usunięciu części ściany, stanie się czymś w rodzaju antresoli. Dzięki temu zyska „oddech” cała górna kondygnacja.

 

Ale i bez tego mieszkanie we własnym domu ma wiele uroków. Ania – dorastająca w dwurodzinnej kamienicy – dla której w dzieciństwie ideałem były mieszkania koleżanek w ursynowskich blokach, zżyła się już z małomiasteczkową atmosferą. W kwietniu obie z Martą z radością witają zakwitające krokusy, posadzone poprzedniej jesieni. A z mężem – jak twierdzą z rozbawieniem – z dumą współtworzą podmiejski klimat, zakładając w ciepłe popołudnia wypchane na kolanach dresy i – w towarzystwie sąsiadów zza ściany – racząc się piwem w lokalnym grill-barze nad pobliskim jeziorem.

tekst i zdjęcia: Agnieszka Rezler

Komentarze

Czytaj tak, jak lubisz
W wersji cyfrowej lub papierowej
Moduł czytaj tak jak lubisz