|
Widok z okna wynagradza duże odległości. |
Oboje dorastali w blokach na warszawskim Żoliborzu. Pobrali się młodo i w kolejnym bloku – by tradycji stało się zadość, również żoliborskim – urządzili swoje wspólne, 75-metrowe mieszkanie. Spędzili w nim bezdzietnie i beztrosko 10 lat, jednak drzemała w nich tęsknota za czymś więcej. A może zwyczajnie za czymś innym.
Pierwszy przypływ większej gotówki początkowo sprowokował debatę nad kupnem większego, „wypasionego” samochodu. Po namyśle oboje wykazali jednak zadziwiający jak na młodych ludzi umiar; uznali, że na dobro tak nietrwałe szkoda im pieniędzy. Zwłaszcza że w tym okresie mieli już za sobą pewne „włościańskie” doświadczenia – przez trzy sezony brat Piotra oddawał im pod opiekę swój dom podczas wakacyjnych wyjazdów.
|
Klatka schodowa tworzy wspólną przestrzeń z salonem, jadalnią i kuchnią. |
Tam oboje rozsmakowali się w podmiejskim stylu życia: w ogrodowym biesiadowaniu do późnego wieczora w towarzystwie chętnie i często przyjeżdżających przyjaciół. Po drodze zdarzyły im się jeszcze wakacje w wynajętym domu w Hiszpanii, który mieli do dyspozycji w całości łącznie z ogrodem, i w ten sposób idea kupna samochodu przepadła z kretesem – postanowili zbudować dom wśród zieleni.
Protestowali tylko przyzwyczajeni do częstych spotkań rodzice - przez dekadę obydwa pokolenia mieszkały bowiem przy tej samej ulicy. Gdy wracali do domu, idąc od przystanku mieli nas po drodze – śmieje się Piotr. Dziś obie rodziny dzieli ok. 30 kilometrów; w dodatku w międzyczasie przyszły na świat wnuki: Sebastian i Oliwier. Spotkania z dziadkami nie są być może tak częste, jak by sobie wszyscy życzyli, jednak ich sielska sceneria warta jest trudów podróży.
Wśród sosen
Miejsca dla swojego przyszłego domu szukali w agencjach i przez ogłoszenia w prasie. Interesowały ich północne obrzeża Warszawy – dla większości żoliborzan centrum stolicy to zwykle plac Wilsona. Początkowo przymierzali się do okolic Hornówka, które poznali i polubili wcześniej (tam właśnie pełnili swoje letnie dyżury), jednak szybko okazało się, że za kwotę, którą zamierzali przeznaczyć na działkę, można tam kupić parcelę wielkości 600-800 m, a nie o to im chodziło.
|
Kominek stanowi centrum parteru. |
Chcieli uciec od zgiełku, nie zaś siedzieć sąsiadom „na głowie”. Znalazłem nawet ofertę w atrakcyjnej cenie, pojechaliśmy obejrzeć działkę - i owszem, ładna, zalesiona, tyle że przecięta na pół linią wysokiego napięcia – wspomina Piotr. Metodą selekcji trafili na obrzeża Kampinosu - dalej niż zamierzali, lecz w miejsce zaciszne i piękne.
Teren, porośnięty zagajnikiem kilkunastoletnich sosen-samosiejek, ma 1600 m2. Od północy pola i łąki ciągną się niemal po horyzont, od południa szumi puszcza. Po sąsiedzku kilka domów – świeżo ukończonych lub w trakcie budowy. Miejsce urzekło ich ciszą i widokami, a także tym, że dzięki dorodnym drzewom działka była już niejako urządzona. Tam gdzie tylko „kamień na kamieniu”, na podobny efekt trzeba by czekać latami.
Start z... falstartem
Był rok 2001 - na rynku „raczkowały” katalogi z projektami gotowymi; na taki też zdecydowali się Beata z Piotrem. Działka była wprawdzie rozległa, ale jej dłuższy bok przylegał do uliczki dojazdowej, budynek musiał być zatem „skręcony”: wejście od frontu, salon z otwarciem na ogród – po lewej. Znalezienie odpowiedniego projektu okazało się nie łatwe. W większości planów taras sytuowano naprzeciw drzwi wejściowych – 80% koncepcji odpadało więc już na wstępie.
W końcu znaleźli to czego szukali: odpowiedni układ, skomplikowana bryła z wieżyczkami i dekoracyjnym wykuszem. Ponieważ projekt wymagał licznych zmian (m.in. przeróbki garażu na dwustanowiskowy), oddali go adaptacji. Zadowoleni, z gotową, zmodyfikowaną już i - rzecz jasna - opłaconą dokumentacją udali się do znajomego, który miał prowadzić budowę. Tu spotkała ich pierwsza niespodzianka - pan Roman był bezlitosny: wycofajcie się z tego, inaczej stal was po prostu zje. Miał na myśli zbrojenia, którymi konstrukcja wymyślnego domu musiałaby być przenicowana jak faszerowany indyk.
Radzi nie radzi, dali sobie spokój z wieżyczkami i wykuszami, topiąc na starcie przedsięwzięcia zainwestowane pechowo 4000 zł. Dziś jednak są pewni, że wyszło im to na zdrowie. Wiemy już z własnego i sąsiadów doświadczenia, że do projektu gotowego nie warto wnosić zbyt wielu zmian, bo zwykle kiepsko się to kończy. Lepiej poszukać dłużej i ograniczyć się do kosmetyki czyli ewentualnego przesunięcia ścian działowych.
|
Duża kuchnia na razie jeszcze jest nieurządzona |
Drugie podejście było łatwiejsze, inwestorzy wiedzieli już bowiem z grubsza, czego szukają, a czego szukać nie warto – wiedzieli na pewno. Zmiany ograniczyli do minimum: na parterze powiększyli kuchnię kosztem niedużej łazienki, którą przenieśli do składziku. Na poddaszu w miejsce dwóch pokoi urządzili sobie królewską sypialnię, a pokój nad garażem podzielili na dwa, nieurządzone jeszcze do końca, w przyszłości przeznaczone dla chłopców. Z myślą o nich dodali też niewielką, ale wygodną łazienkę.
Projekt miał, ich zdaniem, dwa mankamenty – brak garderoby przy wejściu i kuchnię od strony ogrodu, bez widoku na podjazd i ulicę. Problem garderoby rozwiązaliśmy modyfikując ściany parteru tak, że powstało miejsce na duże szafy wnękowe, a do kuchni pozostało nam się przyzwyczaić – opowiada Piotr - Zresztą wszystko ma swoje dobre strony. Beatka, spędzająca tu więcej czasu, ogląda przychodzącą na śniadanie pod okno kuchenne rodzinę saren (sfilmowała je nawet ukrytą kamerą), zaglądają do nas bażanty, a we wrześniu – także dziki. Oboje mają nadzieję, że nie grozi im szybka utrata pięknych widoków; zarząd Kampinosu nie jest przychylny odrolnianiu kolejnych terenów w otulinie puszczy.
Walka o ogień
Budowa wystartowała w kwietniu 2002 r. Piotr awansował na zaopatrzeniowca, musiał więc wziąć dwa tygodnie urlopu, podczas których rozpoznawał teren objeżdżając okoliczne hurtownie i składy budowlane. Mimo jego zapału początki nie były łatwe. Przez pierwsze dwa dni murarze tak dali mi w kość, że przyjeżdżałem do domu nieprzytomny ze zmęczenia, zadając sobie jedno pytanie: po co mi to było?! Czy nie lepiej zamiast ganiać od świtu do nocy za jedną śrubką, siedzieć sobie w bloku popijając kawkę i chrupiąc ciasteczka? – wspomina dzisiaj - Przywoziłem im zamówiona rurę, po czym słyszałem „A, to jeszcze, wi pan, taką rurę trzeba”, a kiedy z nią wracałem „to jeszcze tylko dwa worki cementu” – i tak w kółko.
|
Detal glazury łazienkowej. |
Po dwóch dniach takiego ganiania Piotr – logistyk z zawodu – przyniósł panom kajecik, długopis i ogłosił, że od tej pory całe dobowe zapotrzebowanie na materiały ma być w nim deklarowane z co najmniej jednodniowym wyprzedzeniem. Po pewnym czasie ekipa z inwestorem dotarli się jak stare, dobre małżeństwo - hurtownie były poumawiane, ceny wynegocjowane, a Piotr większość zakupów załatwiać mógł przez telefon, nie wstając zza służbowego biurka. Sprawy przyjęły wreszcie korzystny obrót, zwłaszcza że urlop – jak każdy urlop – musiał się kiedyś skończyć.
Za namową brata Piotra wybrali Porotherm (33 cm + 10 cm styropianu + 11 cm), który po zasiedleniu domu w pełni uzasadnił swoją dobrą opinię. Zimą rachunki za gaz są bardzo niskie – ok. 300 zł miesięcznie, a dom ma 200 m2 powierzchni całkowitej (ile kubatury?). Nawet podczas mrozów główny ciężar grzewczy spoczywa na kominku z wkładem i rozprowadzeniem powietrza, i mimo że „podłogówkę” położono tylko w łazienkach, grzejniki w całym domu są niemal zawsze wyłączone.
A mieszkańcy nie należą do miłośników spartańskiego trybu życia – na całym parterze utrzymują temperaturę znacznie powyżej 20oC. Zimę przechodziłem w krótkich spodenkach i T-shircie. Kolega, który zbudował z jakiegoś rodzaju pustaka i płaci za gaz po 1500 zł miesięcznie, a mimo to musi chodzić w swetrze, nie chciał mi wierzyć. To zasługa materiału budowlanego i izolacji. Latem panuje w domu przyjemny chłód - nawet w nasłonecznionym, południowym salonie o wielkich oknach. Gwoli uczciwości inwestorzy przyznają, że na razie właściwie nie użytkują poddasza, ogrzewając je tylko na noc.
Jednak nie od razu bilans energetyczny budynku rysował się tak różowo. Pierwszą zimę raczej przetrwali niż przemieszkali – do pełni szczęścia zabrakło, bagatela... gazu. Sypialiśmy w dużej łazience na poddaszu, dogrzewając się dmuchawą - z pierwszą warstwą wełny włożoną między krokwie i na gołym betonie – wspomina Beata. Działał tylko kominek. Pod koniec każdego weekendu, po dwóch dniach systematycznego „dokładania do pieca”, udawało się zwykle osiągnąć temperaturę w okolicach 17oC, jednak w dni robocze (oboje jeszcze wtedy pracowali) dom wychładzał się niekiedy do 10 stopni. Gaz udało się podłączyć dopiero następnej zimy, w grudniu.
|
Przestronną sypialnię gospodarzy wypełnia słoneczne światło. |
A wydawało się, że nic prostszego: załatwianie formalności rozpoczęli przecież w trakcie budowy. Gazociąg ukrywał się w asfaltówce, jakieś 100 m dalej, byli więc przekonani, że w pół roku uporają się z problemem.
Okazało się, że droga, którą gaz należy doprowadzić, ma wśród współwłaścicieli – obok okolicznych mieszkańców – jednego nieboszczyka i jedną osobę niepełnoletnią, a w swojej historii notarialnej tyle zawiłości, niedokończonych postępowań spadkowych i meandrów prawnych, że zwykłemu śmiertelnikowi strach się z nimi mierzyć.
Węzeł gordyjski udało się wreszcie rozplątać, ale i kosztowało, i trwało. Tę historię wspominam najgorzej – twierdzi dziś Piotr - gdyby nie ona, mógłbym się budować jeszcze raz.
Płyty, druty i konewka
Stan surowy łącznie z więźbą wznosiła jedna ekipa pod wodzą wspomnianego pana Romana. Z jej poczynań oboje są do dziś bardzo zadowoleni – szef wykazał się zarówno fachowością, jak i kilkoma dobrymi pomysłami. Doradził na przykład, by przy wylewaniu monolitycznego stropu jako szalunków użyć płyt wiórowych. Układa się je znacznie szybciej niż deski, co obniża koszt robocizny.
Wprawdzie dałem za nie sporo – 2000 zł - ale w rezultacie jeszcze więcej zaoszczędziłem – twierdzi właściciel – Te same płyty wykorzystano w kilku częściach stropu. Sufit wyszedł na tyle gładki, że mogłem zrezygnować z tynkowania; wystarczyło zaciągnąć go gładzią gipsową – efekt jest doskonały. Po raz kolejny płyty wykorzystano przy budowie szamba, by wreszcie wyłożyć nimi podłogę na stryszkach. Przez plac budowy przewinęło się jeszcze kilka ekip.
|
Budynek charakteryzują dopracowane detale. |
Dekarze położyli zieloną , duże, piękne drewniane okna (większe niż te w projekcie) zamontował producent, którego znaleźli aż w Płocku. Kolejna firma wykonała tynki, jeszcze inna – wylewki. Ci mnie zaskoczyli – wspomina Piotr - przyjechali w czwartek po południu, w piątek o tej samej porze już ich nie było, a wylewki – idealne. Musiałem tylko przez kolejne 2 tygodnie chodzić z konewką i podlewać, żeby dobrze związały.
Na robotach „ciężkich” i „mokrych” zakończyła się współpraca z firmami. Piotr, który zawsze lubił majsterkować, teraz mógł się wykazać w większej skali. Spod jego ręki wyszła instalacja elektryczna, a także hydraulika (od etapu wyprowadzonych pionów) i rozprowadzenie przewodów grzewczych. Sam wykonał izolacje podłóg, własnoręcznie też dziergał - jak mówi - zbrojenie pod wylewki. Doradził mu to pan Roman, który tym razem poszedł chyba w swoich zaleceniach zbyt daleko. Specjaliści od wylewek, gdy zobaczyli misterną drucianą „koronkę”, zapytali tylko: Panie, a po coś pan to tutaj dał?
Zadbana posesja zachęca do wypoczynku. |
Z pewnością samodzielność gospodarza wyszła mieszkańcom na dobre w przypadku izolacji poddasza. położona jest „dla siebie”, a więc solidnie, a także wyjątkowo hojnie – 20 cm pomiędzy krokwiami, a pod nie jeszcze 10. Kiedy robi się dużo własnymi rękami, nie oszczędza się na materiałach – tłumaczy Piotr.
Cena szczęścia
Dom stanął w niecały rok. Dziś – w dwa lata od zamieszkania – tata Beaty, miłośniczki pastelowych barw, przemalowuje już pod jej dyktando pokoje. Dobierane są zielenie, jasne błękity, beże i wszelkie odcienie brzoskwini. Wnętrze przypomina trochę wielosmakowy deser lodowy (skojarzenie jakże pożądane w upały), a trochę impresję na temat owocowego sadu. Przed domem powoli przybywa dekoracyjnych roślin, które wkomponowane pomiędzy sosny - wokół rozległego, wygodnego podjazdu - znaczą wejściową strefę ogrodu. Kilka brzózek przy ogrodzeniu z wolna wchodzi w wiek dojrzały. Jest zielono, sielsko i pięknie.
W starym warszawskim mieszkaniu mielibyśmy dziś do opłacenia 700-800 zł czynszu plus koszt miejsca na parkingu i rachunki za media, wydatki mamy więc porównywalne - nawet biorąc pod uwagę wywóz śmieci, koszty ochrony i dojazdów do Warszawy. Ale żadna siła nie zaciągnęła by nas z powrotem do miasta – twierdzi Piotr - Tutaj przez 5 minut pojeżdżę wózkiem między sosnami i Oliwier zasypia. A tam... ?
Agnieszka Rezler