W letnie wieczory, gdy po całym dniu upału ziemia stygnie, zaczyna pachnieć pole. Dla mieszczucha, przyzwyczajonego do spalin, to zapach wakacji – mówi Piotr – I teraz po powrocie z pracy mamy te wakacje codziennie.
Mieszkają tu od pół roku i od pół roku są nieodmiennie zachwyceni. A jeszcze niedawno – zaledwie cztery lata temu – myśleli o zamianie dwupokojowego mieszkania na większe, z osobnymi pokojami dla dzieci. Krzyś szedł właśnie do szkoły i kompletował książki, młodsza o trzy lata Ania gromadziła lale – plan należało prędzej czy później wprowadzić w życie.
Ponieważ jednak młodzi rodzice o własnej zdolności kredytowej zdanie mieli marne, rozglądali się za możliwością korzystnej zamiany, bardziej licząc na wysoką wartość swojego świetnie zlokalizowanego mieszkania, niż na nagły przypływ gotówki.
”Ulotna” myśl...
… pojawiła się nieoczekiwanie na klatce schodowej. Miała postać niewielkiej ulotki, w której deweloper zachęcał do zakupu mieszkań w podwarszawskim osiedlu. Kupić, nie kupić – pooglądać można, pojechali więc na rekonesans. Spodobały im się kameralne szeregowe segmenty, mieszczące po dwa mieszkania: parter z ogródkiem lub piętro z poddaszem. Przymierzyli się do tego drugiego – pasowało idealnie: na górze sypialnie , na dole duża przestrzeń dzienna, no i schody – ten fetysz mieszczucha.
Pewien niepokój budziła cena, wprawdzie konkurencyjna względem stołecznych, niemniej wysoka. Postanowili jednak pójść o krok dalej i bez większego przekonania umówili się z przedstawicielką banku. Finansistka miała dla nich miłą niespodziankę: ich niedoceniana zdolność kredytowa okazała się zupełnie wystarczająca do realizacji planów. I tak się zaczęło.
Wysunięty do przodu – i dodatkowo przedłużony – garaż oddziela wypoczynkową część ogrodu od sąsiadów, sam budynek zaś zasłania najmniej ciekawą perspektywę zachodnią. |
Później, by porzucić szkicowanie mebli w segmencie i skoczyć na naprawdę głęboką wodę, wystarczyła jeszcze wizyta u przyjaciela, który od niedawna mieszkał w domu na skraju lasu. „Skoro stać nas na lokal od dewelopera, który przecież na nas zarabia, możemy zbudować sami, jeśli tylko znajdziemy niedrogą działkę” – pomyśleli. A przyjaciel kusił, pokazywał „niczyją” ziemię za swoim płotem i dolewał wina. Owa ziemia – położona pomiędzy lasem a uprawnym polem – faktycznie czekała na kupca.
Za to widoków na północ i wschód można gospodarzom tylko pozazdrościć |
Jeszcze jak warto!
Oboje wahali się nad lokalizacją; dystans 30 km od stolicy wydawał się zbyt wielki. Zastanawiali się też, czy podołają przedsięwzięciu finansowo. Żmudny proces decyzyjny zakończył się z początkiem września. Pomógł tu właściciel działki komunikując, że zjawili się nowi oferenci, a ponieważ zaproponowana przez niego cena była naprawdę okazyjna, nie było na co czekać. Umowa została spisana, zaliczka przekazana, a proces kredytowy – uruchomiony.
Parcela miała swoją specyfikę: malownicze, zapierające dech widoki na północ i wschód, przy mniej interesujących perspektywach południowo-zachodnich. Potrzebny był tu dom, który oddzieli ogród od pobliskiej szosy i zabudowań, a otworzy się na piękno krajobrazu. Poszukiwania projektu utrudniała niekorzystna orientacja działki: salon musiał otwierać się na północ, i już. W dodatku wyjście na taras – i sam taras – należało umieścić na bocznej ścianie domu. Tak „skonfigurowanych” projektów jest bardzo niewiele, przekopywanie katalogów trwało więc ponad dwa miesiące.
Wreszcie znaleźli: 130-metrowy domek z wrocławskiej pracowni Archipelag miał odpowiedni rzut i rozkład okien, a dodatkowo – wysunięty do przodu garaż. Garaż ten, po przedłużeniu o kolejny metr, stanowi dziś idealną osłonę dla cofniętego w głąb posesji budynku.
Znacznie krócej trwały poszukiwania wykonawcy. „Odziedziczyli” go po bracie Agnieszki, który budował się kilka lat wcześniej. Szukaliśmy firmy, która przejmie od nas pełną odpowiedzialność za budowę. Inny system wykluczał nasz brak czasu i wiedzy; dla mnie rok temu cegła to była cegła, i niewiele więcej – wspomina ze śmiechem gospodyni – To trochę mało, by brać się za samodzielny nadzór.
Firma, prowadzona przez trzech młodych ludzi, nie budowała może idealnie, ale jej słabsze punkty poznali już za pośrednictwem brata. Wiedzieli, kiedy warto wzmóc czujność i czego szczególnie dopilnować. Mieli przy tym niemałe wsparcie – prace w najistotniejszych momentach bezinteresownie kontrolował wujek, budowlaniec z olbrzymim doświadczeniem, mający na koncie nadzór nad wieloma dużymi obiektami publicznymi.
Miał przy tym coś jeszcze: zdolność nawiązywania świetnego kontaktu z robotnikami. Szanowali go zwłaszcza murarze, których sporo ta „kooperacja” nauczyła. Ci zresztą spisywali się bez zarzutu; trójwarstwowe ściany z pustaków Porotherm przełożonych styropianem postawili prosto, szybko i tam gdzie trzeba.
Polska norma
Dzięki staraniom wujka dom z pewnością przetrwa wieki. Tuż przed zalaniem stropu teriva, gdy ekipa czekała już na gruszkę z betonem, to właśnie jego czujne oko wypatrzyło w konstrukcji stropowej brak ważnego żebra rozdzielczego. Trudno było winić murarzy: zinterpretowali mało czytelny rysunek projektowy, jak umieli. Żebro było na nim niemal niewidoczne, co dowodzi, że „czytanie” projektu warto zlecić prawdziwemu fachowcowi.
Również na zlecenie wujka wzmocniono jętki oraz połączenie sztukowanej kalenicy. Wkrótce jednak zaczęły się ujawniać pierwsze kłopoty komunikacyjne na linii: inwestorzy – szef firmy – robotnicy. Agnieszka z Piotrem zrezygnowali z podwójnych okien połaciowych na poddaszu, planując w ich miejsce pojedyncze, które bez problemu mieściły się pomiędzy krokwiami.
Powtarzaliśmy to szefowi 53 razy – wspomina Piotr – Mimo to cieśle wyszykowali skomplikowane stanowiska pod podwójne Veluxy, siekając w tych miejscach więźbę na kawałki. Misternej, ale całkowicie zbędnej konstrukcji nie opłacało się likwidować; wzmocniono ją tylko stalowymi łącznikami. Wprawdzie prace posuwały się dość sprawnie do przodu, pozostało jednak wrażenie, że szef firmy, łapiąc wszelkie możliwe zlecenia i prowadząc kilka budów naraz, tak do końca nie panuje nad żadną.
Na etapie układania instalacji humorystyczny akcent wprowadzili hydraulicy – uparli się, że piony kanalizacyjne nie wymagają odpowietrzenia. Ich postawa była niezłomna, a jako ostateczny argument przeciw wszelkim wątpliwościom wytoczyli ciężką artylerię:
„Jesteśmy po najnowszych szkoleniach i wiemy najlepiej!”. Inwestorzy okazali się jednak równie nieprzejednani. Nie trafiała nam do przekonania samoodpowietrzająca instalacja z sedesem, któremu od czasu do czasu się „odbija” – twierdzą – W tej dziedzinie pozostaniemy tradycjonalistami – miejsce wątpliwych zapachów jest w kanale wentylacyjnym wyprowadzonym ponad dach. Efektem tych dywagacji jest obudowa za miską ustępową, mieszcząca „rozdzielnię aromatów”.
Przestronna kuchnia łączy się z jadalnią i salonem; fornirowane meble kuchenne gospodarze montowali sami |
Przestój i... przyspieszenie
W połowie lata roboty stanęły. Przyczyna była prozaiczna: wyczerpały się zasoby kredytowe, a mieszkanie wciąż czekało na kupca. Dom stał więc bez okien, co miało tę zaletę, że porządnie wyschły szlichty i tynki wewnętrzne. Rodzina miała dzięki temu czas, by zebrać nowe siły. Już wkrótce – gdy na warszawski lokal znalazł się amator – okazały się bardzo potrzebne.
Wznowienie prac odbyło się z dużym impetem. Zabezpieczenie domu wymagało zsynchronizowania pięciu elementów naraz – opowiada Piotr – Odbiór instalacji elektrycznej i przepięcie z prądu budowlanego na regularne przyłącze były niezbędne do zakończenia prac nad instalacją alarmową. Ta musiała być sprawna, zanim pojawią się okna – bez niej szybko by „wyszły”. Bez okien i drzwi z kolei równie szybko „wyszłyby”czujki, więc ich montaż należało zostawić na koniec. Umówienie fachowców jednego dnia i w odpowiedniej kolejności nie było proste, ale ustalony w końcu harmonogram miał precyzję szwajcarskiego zegarka.
Misterny plan zdruzgotali dostawcy okien komunikując, że wpadną nie we wtorek, a w poniedziałek, bo tak im jest po drodze. Cóż, trzeba było walczyć od nowa. Na szczęście człowiek od alarmu dał się uprosić i przyjechał dzień wcześniej, a że robotę zaczął późnym popołudniem, ostatnie testy instalacji przeprowadzał bladym świtem. Ptactwo zrywało się do nerwowego lotu, ale sąsiedzi okazali wyrozumiałość.
O intensywności prac w tym okresie może zaświadczyć Agnieszka – odwiedzając pewnego dnia swoją posiadłość, zastała w niej jedenastu ludzi, spośród których nie znała… żadnego. Trochę zdezorien- towaną inwestorkę uspokoił przez telefon mąż: „Wszystko w porządku. Ci trzej są od kominka, tamci – od glifów, a pozostali to glazurnicy”.
Jak w podstawówce
W o w y m czasie bezdomna czteroosobowa rodzina podzieliła się na dwa zespoły: Agnieszka z córką i czworonogą Tigrą zamieszkała u swoich rodziców, Piotr z synem – u swoich, ulicę dalej. Rozkwaterowani, a przy tym zabiegani i zajęci budową , w ciągu dnia nie mieli właściwie czasu dla siebie. Wspominają jednak te miesiące z rozbawieniem i nostalgią, obudziły w nich bowiem ciepłe wspomnienia aż ze szkoły podstawowej. Podobnie jak 23 lata temu, gdy po raz pierwszy wpadli sobie w oko, tak i teraz – by zaradzić czasowej rozłące – spotykali się co wieczór na podwórku przy okazji spacerów z psem. Ich wspólna historia zatoczyła pełne koło.
Tymczasem dom w fazę wykańczania wkraczał dość niemrawym krokiem. Jesień dobiegała końca, robiło się coraz chłodniej, a egzekwowanie „usługi budowlanej” szło coraz oporniej. Piotr przez ponad miesiąc nie mógł się doprosić o robotników do obłożenia cokołu klinkierem czy o tynkarzy do uzupełnienia przyokiennych glifów. Do odczucia, że szef firmy nie nadąża z koordynacją prac, dołączyło przekonanie, że im mniej zobowiązań finansowych pozostało po stronie klientów, tym szybciej topniało zainteresowanie wykonawcy.
Łazienka na parterze, choć wykańczana niemal w ostatniej chwili, jest wyjątkowo ładna i przytulna; przez wąskie wysokie okno sączy się do wnętrza nastrojowe światło. Dębowe schody, stawiane na dwa dni przed sylwestrową imprezą, to robota prawdziwych fachowców. Na dolnym zdjęciu po lewej – pokój Krzysia, wciąż na etapie urządzania | ||
Nakłonienie go następnej wiosny do gwarancyjnego remontu skruszałych, bo zbyt późno położonych glifów, kosztowało niemało wysiłku. A czas naglił: zbliżały się Święta, po nich zaś sylwester, który zgodnie z deklaracją inwestorów miał się odbyć w nowym domu. Na imprezę sylwestrową zapraszaliśmy już w marcu, zanim stanęły ściany; to było dla nas dodatkową motywacją – śmieją się gospodarze, choć przyznają, że termin skonsultowali z wykonawcą. Pewnie zapomniał…
Aby do Sylwestra
Rozstali się z firmą w nienajlepszych nastrojach, na prostej tuż przed metą. Wykańczanie wnętrz postanowili zlecić niezależnym wykonawcom. Tu jednak trafili na przeszkodę: ostatni rok ulgi remontowej, który dokumentnie wymiótł z rynku fachowców. Ci, którzy pozostali, wyczuli koniunkturę i dyktowali zaporowe ceny. Agnieszka z Piotrem nie chcieli jednak zawieść przyjaciół; szukali do skutku. Terakota na parterze układana była na tydzień przed końcem roku.Najwięcej emocji dostarczyły dębowe schody. Miały stanąć tuż po wyjściu glazurników, okazało się jednak, że świeży klej i fugi zbyt zawilgociły klimat – trzeba było kilka dni odczekać.
Tylko bez żartów, panowie. Planujemy tu imprezę sylwestrową: będą dzieci, szampan, tłum ludzi… Nie zostawcie nas z drabiną – upominał Piotr. Przyjedziemy 29 grudnia, w jeden dzień się zrobi – oświadczył głównodowodzący stolarz.
Nie bardzo to sobie wyobrażaliśmy – wspomina Agnieszka – Drewniane schody zabiegowe w jeden dzień? Ale nie było wyjścia – musieliśmy panu zaufać. Na szczęście zrobił na nas doskonałe wrażenie. Co dziwne, nie chciał zaliczki, a co jeszcze dziwniejsze – obiecał, że przywiezie i zmontuje schody, a jeśli nam się nie spodobają, to zwija je, zabiera i znika, bez żadnych kosztów z naszej strony.
Stolarz słowa dotrzymał. Schody zbudowano szybko i sprawnie, a ich „bal inauguracyjny” odbył się z dużym sukcesem już dwa wieczory później – w noc sylwestrową 2005/2006.
Nowy rok, nowe życie
Od tamtej pamiętnej zabawy minęło ponad 8 miesięcy. Nad polami unosi się zapach zboża, w ogrodzie wzeszła pierwsza trawa, a dzieci szaleją w wielkim nadmuchiwanym basenie. Rodzice zaś czują, że znaleźli swoje miejsce na ziemi. Wprawdzie budowa, a zwłaszcza jej końcówka, nie okazała się igraszką, a wykonawca, w ogólnym zarysie przyzwoity, rozczarował ich brakiem troski i wieloma drobnymi zaniedbaniami, ale dom – wyłączając letni przestój – stanął w pół roku.
A im, kompletnie w budowaniu „zielonym”, udało się wprowadzić kilka celnych modyfikacji. Dodane nad schodami okno połaciowe skutecznie doświetliło kawał przestrzeni na parterze i poddaszu. Otwór wybity w ścianie obok kominka, pomiędzy salonem a klatką schodową, pozwala oczom „głębiej odetchnąć”, a ocieplony i wykończony strych jest bezcenną składnicą sprzętów, w której – czego by się nie dorzuciło – miejsca nie ubywa.
I najważniejsze: nie potwierdziły się ich obawy, czy aby nie zsyłają syna i córki na towarzyską banicję. Ania z Krzysiem błyskawicznie znaleźli sobie kompanię w sąsiedztwie – wśród takich jak oni przesiedleńców ze stolicy – i całe dnie spędzają w tym lub tamtym ogrodzie. Tigra szaleje ze szczęścia – wreszcie ma przestrzeń na miarę własnej niespożytej energii. A przyjaciele są tuż za płotem. W niewielkiej osadzie, 30 km od wielkiego miasta, życie płynie szczęśliwie.
Tekst i zdjęcia: Agnieszka Rezler