Ten remont przekroczył oszacowane wcześniej kosztorysy i ustalone ramy czasowe. Można śmiało powiedzieć, że jego zakres przekroczył również wyobrażenia inwestorów. A mimo to dom wart był poniesionych trudów i wydatków. Wystarczy zapatrzyć się w ogień na kominku, posiedzieć przez chwilę na tarasie albo przespacerować się po ogrodzie wśród dojrzałych lip, brzóz i sosen.
Data publikacji: 2006-03-03
Data aktualizacji: 2018-10-02
Dom przed przebudową miał mieszkalny parter i nieużytkowy strych. Zaprojektowany zgodnie z duchem swego czasu, podzielony był na niewielkie klitki i pełen „smaczków” właściwych latom powojennym. Doświadczony architekt dostrzegłby jednak potencjał ukryty w jego przemyślanej koncepcji przestrzennej. Stało się inaczej.
Projektanci przebudowy ulegli stereotypowi „myślenia mieszczucha” – posłużyli się schematem, który każe w zastany prostokąt wpisać... wygodne mieszkanie. Inwestorom zabrakło niestety doświadczenia, by w porę dostrzec błąd.
Fragment salonu
Dom w nowym kształcie zaplanowano bez uwzględnienia aspektów tak oczywistych, jak otaczający go ogród czy położenie względem stron świata.
W efekcie nowy pokój dzienny otwiera się na uliczkę (na szczęście zaciszną i zieloną), kuchnia – na ogród, a dawny amfiladowy salon, ogromny i pełen światła, podzielono ściankami na zgrabne, lecz typowe pokoje dziecięce.
Dziś, po kilku latach, właściciele mają pewność, że przy znacznie mniejszych zmianach i nakładach finansowych udałoby się osiągnąć lepszy efekt.
Żałują, że przebudowa, która pozwoliła wygodnie rozlokować się na parterze, nie zachowała jednocześnie więcej pierwotnego ducha przestrzeni. Popsuliśmy fajnie zaprojektowany dom – śmieją się z pewną goryczą – ale w przyszłości zamierzamy przywrócić część dawnych rozwiązań.
Trup w każdej szafie
Gdy wreszcie, po upływie sześciu miesięcy od sprzedaży wyprowadziła się dawna właścicielka, dom – pozbawiony mebli i dywanów – odsłonił prawdziwe oblicze. Zastanowiły nas dziury w podłodze, w kątach pomieszczeń – wspomina Maria – jednak pełni dobrej wiary pomyśleliśmy, że to ślady przebiegu dawnych rur. Dziwiło nas jedynie, w jakim celu obsypano je tłuczonym szkłem. Były to wyloty kanałów komunikacyjnych, wydrążone przez ukrytych mieszkańców – szczury.
Gryzonie, które swój sztab miały w piwnicy, przegryzły się przez strop Kleina i hulały w przestrzeni pomiędzy nim a podłogą na legarach. Dębową klepkę ułożoną na płytach pilśniowych trzeba więc było z żalem zerwać. Wyniesiono spod niej dziesiątki worów z resztkami chleba, orzechami, szmatami – cały, gromadzony latami szczurzy dobytek.
Zrujnowany taras wyremontowano i powiększono
W ten sposób wymieniono zarówno podłogę, jak i technologię: dziś ocieplający ją od dołu styropian jest z każdej strony szczelnie otoczony betonowymi wylewkami.
Konstrukcja budynku – wznoszonego według zeznań autochtonów przez jednego murarza – okazała się solidna. Dwie warstwy cegły rozbiórkowej, pochodzącej z ruin powojennej Warszawy, przedzielone szczeliną powietrzną, wymagały oczywiście ocieplenia, niemniej trzymały pion. Zawiodły natomiast tynki wewnętrzne.
Wbrew wcześniejszym rachubom, w całym domu trzeba je było skuć „do żywego”. Tym sposobem z siedziby, kupionej jako niemal gotowa do zamieszkania, ostała się surowa skorupa.
Po epopei z tynkami i podłogą ułożono nowe instalacje i zabrano się za adaptację strychu na mieszkanie dla rodziców. Wnętrze, po którym dotąd hulał wiatr, nakryła nowa więźba i papa na deskowaniu. Zachowano przy tym pierwotną formę połaci dachowych, rozbudowując poddasze jedynie w strefie środkowej.
Pomieszczenia doświetlono, wybijając otwory okienne w ścianach szczytowych i wstawiając trzy okna połaciowe. We wrześniu 2000 roku, po pięciu miesiącach forsownych prac, trzypokoleniowy klan zamieszkał we względnej wygodzie, a chłopcy – zgodnie z założeniami – trafili do maluchów w miejscowym przedszkolu.
Na świecie była już wówczas ich młodsza siostra, Maja; rozwój rodziny konsekwentnie dotrzymywał zatem kroku przyrostowi metrażu.
Pod papą przemieszkali prawie rok. Stara ceramiczna dachówka, zmagazynowana, czekała na swoją chwilę. Miejscowa legenda głosi, że pochodziła ze zrujnowanego kościoła Św. Anny przy warszawskiej Starówce. Szczerze mówiąc – śmieje się Mariusz – jej stan i wygląd uwierzytelniał taki rodowód. Na oko mogła mieć i ze sto lat.
Ponieważ obojgu zależało na zatrzymaniu ulotnego klimatu miejsca poprzez zachowanie jak największej liczby oryginalnych elementów domu, początkowo zamierzali jedynie oczyścić, przełożyć i uzupełnić stare dachówki. Na przeszkodzie stanęły względy techniczne: leciwa karpiówka póki leżała, to leżała; zdjęta z dachu sypała się w rękach.
Niełatwe też okazało się dokupienie podobnej. Koszty operacji, po oszacowaniu, również działały na wyobraźnię. Uznaliśmy, że nie ma się o co bić – dom nie jest przecież zabytkiem. Lepiej pokryć go nową, przyzwoitą dachówką ceramiczną. Tak też się stało. Glazurowane pokrycie o głębokiej nasyconej barwie harmonizuje zarówno z elewacją, jak i z otaczającą dom zielenią.
Podróż do wnętrza ziemi
Salon kominkowy w pogłębionej piwnicy
Dom nie jest wielki. Powierzchnia parteru, zajmowanego przez pięcioosobową rodzinę, sięga ledwie 100 m². Są jednak obszerne piwnice, które od początku stanowiły przedmiot zainteresowania mieszkańców. Poprawa warunków bytowych poprzez ich pogłębienie i adaptację wydawała się pomysłem naturalnym.
Podpiwniczenie wykonane było w starym stylu: fundamenty, ściany piwniczne, a pomiędzy nimi – klepisko.
Chudy beton, położony według przepisu z lat 50., fatalnie zniósł upływ czasu: w jednym z pomieszczeń (dawnym składziku na węgiel) został wraz z opałem całkowicie wybrany szuflą. W innych kruszył się i pękał. Na szczęście do niczego nie był potrzebny – piwnicę trzeba było o około metr pogłębić.
Plan podziemnej eksploracji był ambitny: z połączenia niewielkich piwnicznych pomieszczeń miał powstać przestrzenny, 40-metrowy salon.
Wymagało to usunięcia ściany konstrukcyjnej, co było nie lada wyzwaniem zwłaszcza, że w wyższych kondygnacjach właściciele „zamrozili” już niemały kapitał.
Przewidywaliśmy, że operacja może być ryzykowna. Straszono nas nawet, że dom nie wytrzyma i popękane ściany będziemy musieli spinać kotwami, jak na Śląsku. Kluczem do sukcesu było znalezienie odpowiedniego wykonawcy. Wskazał go konstruktor – autor projektu podciągu, wzmacniającego szkielet stropu nad piwnicą. Obaj doskonale znali swój fach; w domu po wyburzeniu ścian piwnicy nie pojawiła się ani jedna rysa.
Widok na ogród
Kolejny etap robót – banalne, wydawałoby się, pogłębienie wnętrza i wywiezienie ziemi – sprawił niemiłą niespodziankę. Mariusz oszacował wydatki, przekładając powierzchnię piwnicy na metry sześcienne – z arytmetycznego punktu widzenia prawidłowo.
Arytmetyka jednak zawiodła. Ciężar osiadającego latami domu sprasował podłoże do tego stopnia, że właściwa tym rejonom lekka gleba przybrała postać zbliżoną do piaskowca.
Robotnicy wyrąbywali grunt kilofami, a każdy kolejny metr po wydobyciu „puchł” dwu- lub trzykrotnie. W takiej też proporcji rosły koszty wywózki. Z jednego zaledwie pokoju wywieziono 5 wywrotek ziemi!
Równocześnie trwała podbudowa fundamentów – robota niemalże koronkowa z uwagi na duże ryzyko destabilizacji konstrukcji budynku.
Przeprowadzano ją metrowymi odcinkami, symultanicznie w kilku miejscach. W takim mini-podkopie wylewano betonową ławę, na której wznoszono ściankę z bloczków fundamentowych.
Gdy nowy fundament zbliżył się na odległość ok. 2 cm do starej ściany, wąską szczelinę pomiędzy starym a nowym wypełniano betonem wysokiej klasy z domieszką powodującą zwiększenie jego objętości. Ta wciśnięta i mocno ubita betonowa przepona zapewniła starym ścianom stabilne podłoże.
Ponieważ w trakcie prac ziemnych na pewnych fragmentach klepiska pojawiała się wilgoć, inwestorzy zdecydowali się na rozłożenie drenażu liniowego. Trzy rury odprowadzają dziś nadmiar wody do studzienek chłonnych. W pogłębionych pomieszczeniach wykonano tradycyjną podłogę na gruncie, z hydroizolacją i 5-centymetrową warstwą styropianu – całkiem wystarczającą na tej głębokości, znacznie poniżej poziomu przemarzania.
Realizacja podziemnej inwestycji trwała całą zimę, pochłonęła też olbrzymie pieniądze. Za cenę takiej zabawy można by przypuszczalnie postawić w nowo budowanym domu całą kondygnację piwniczną – ocenia Mariusz. Mimo to efekt z pewnością wart był wysiłków.
Nowy poziom mieści obecnie pracownię ceramiczną Marii, pralnię, spiżarnię i kotłownię, a przede wszystkim – wymarzony salon kominkowy. Dostęp do przewodu kominowego zapewniła mieszcząca się tu niegdyś pralnia z kuchenką węglową, na której przypuszczalnie podgrzewano krochmal.
Salon – olbrzymi, lecz mimo to przytulny – tworzy odrębny świat nastrojów i kolorów. To zasługa zarówno kominka z kremowego marmuru, ciepłej kolorystyki wnętrza, jak i ciekawej aranżacji. Pomysłowa zabudowa ścian pozwoliła rozgościć się tu setkom książek, a także – autorskim pracom gospodyni.
Misy, lampy, dzbanki i świeczniki sprawiły, że pokój stał się jednocześnie galerią – miejscem do życia, ale i do oglądania. Światło dzienne dociera tu przez niewielkie, wysoko usytuowane okna. Ich typowo piwniczny charakter podkreśla szczególną atmosferę wnętrza.
W tym samym pomieszczeniu znalazła również swoje miejsce ceramiczna kolekcja pani domu.
Kamień węgielny
Zwykle pojawia się u progu budowlanego przedsięwzięcia. Tu dał o sobie znać na dalszym etapie. Olbrzymi kamień o średnicy metra, spoczywający nie wiedzieć jak długo pod ziemią, ujrzał światło dzienne podczas pogłębiania piwnicy. Początkowo mieszkańcy planowali ozdobić nim ogród, jednak głaz, ważący blisko dwie tony, ani myślał ulegać takim aranżacyjnym fanaberiom.
Przetoczenie go o kilka metrów zajęło czterem silnym mężczyznom prawie godzinę. Z trudem dotarli z nim do piwnicznej sieni, gdzie jego wędrówka się zakończyła.
Maria z Mariuszem nie chcieli poddać się tak łatwo; skoro już znaleźli swój kamień węgielny, niech i on znajdzie swoje miejsce. By wciągnąć głaz klatką schodową, należałoby opracować konstrukcję rozkładającą ciężar równomiernie na wszystkie stopnie, a następnie odwołać się co najmniej do ciemnej strony mocy. Prościej byłoby pociąć go na kawałki, wynieść i skleić.
Miejscowy kamieniarz podjął się zadania pod warunkiem, że kamień zostanie mu... dostarczony, nie dysponował bowiem przenośnymi narzędziami. Stanęło na tym, że najłatwiej będzie go zakopać z powrotem. Kamień pozostał więc w sieni, gdzie go podkopano i zagłębiono. Aby całkiem nie zniknął, ścięto jego wierzchołek (co pozwala ocenić skalę znaleziska) i wkomponowano go w gresową posadzkę.
Po wielomiesięcznych perturbacjach z piwnicą ocieplenie i otynkowanie elewacji można było śmiało uznać za bajecznie proste. 10-centymetrową warstwę styropianu pokryto tynkiem akrylowym na siatce. Wybór padł na jasny odcień ecrú, dzięki czemu dom harmonijnie wtopił się w otoczenie.
Na tym etapie właściciele mogli wreszcie nadać swej siedzibie indywidualny charakter, w czym wykazali niemałą pomysłowość. Ponieważ budynek miał dość wysoki cokół, który psuł jego proporcje, postanowili dokonać prostego zabiegu korygującego: z pomocą styropianu, siatki i tynku „pociągnięto” elewacje w dół, poniżej poziomu podłogi parteru. Dzięki temu bryła domu optycznie znalazła się bliżej ziemi, wydaje się też lepiej powiązana z ogrodem. Ciekawie wyglądają nietypowe parapety zewnętrzne, uformowane ze styropianu i powłoki tynkarskiej.
Granitowe schodki były pierwotnie schodami zewnętrznymi
Najwięcej wniosła jednak dobudowa sieni – jasnej, w dużej mierze przeszklonej, o zdecydowanym architektonicznym wyrazie. W jej wnętrzu zachowano surowe schodki z szarego granitu, które podczas budowy odkryto po skuciu warstwy cementu. Podobne schody prowadzą też z sieni do mieszkania na parterze.
Po czterech latach od zmiany właścicieli dom nękany długą przebudową doczekał się nowej, skończonej postaci i odzyskał wreszcie spokój. Dziś, zachowawszy nieco ducha dawnych lat, zgodnie współistnieje z pięknym otoczeniem.
Mariusz podejrzewa wprawdzie, że gdyby wcześniej znał zakres remontu, zdecydowałby się na rozbiórkę i budowę nowego domu. To jednak tylko przypuszczenia.
Wszak właśnie za sprawą ograniczeń, jakie narzuciła rzeczywistość, udało się im obojgu stworzyć miejsce pełne uroku, przyjazne i oryginalne – jedyne w swoim rodzaju.