Pierwszą inwestycję – rozbudowę rodzinnego domu Maćka – rozpoczęli tuż po ślubie. Niedaleko było stamtąd do stolicy, a jeszcze bliżej do lasu. Najdalej do… szczytu marzeń. Efektem naszego przedsięwzięcia stał się dość nietypowy „bliźniak”, w którym piętro należące do mojej siostry zachodziło na nasz parter – opowiada Maciek – siłą rzeczy wszelkie odgłosy przenosiły się przez strop, a ja nocami marzyłem o własnym niewielkim, ale wolno stojącym domu.
Te marzenia legły u podstaw odważnej decyzji: sprzedali swoją część domu, kupili działkę (niedaleko, w zacisznej okolicy) i pomieszkując trochę u rodziców, a trochę wynajmując, rozpoczęli własną budowę. Czasy były inne; nieporównanie więcej robiło się samemu.
Maciek jednak zawsze interesował się budowaniem, a rozwiązywanie zagadnień technicznych przychodziło mu z dużą łatwością. Przydało się też praktyczne doświadczenie zdobyte przy rozbudowie, gdzie dziełem gospodarza były m.in. żelbetowy podciąg i kominek z piaskowca z dobudowanym przewodem dymowym.
Od portu do portu
Ten drugi dom miał być już portem docelowym. Spędzili w nim 5 lat i pewnie mieszkaliby do dziś, gdyby w ich życie nie wmieszał się przypadek. Gdy pracodawca Maćka zaczął mieć kłopoty, stało się jasne, że czas się rozejrzeć za nowym etatem. Ale czy koniecznie etatem? Może warto skapitalizować swoje budowlane „obycie”, znajomość przepisów, a także – własną energię i pomysłowość.
W ten sposób narodził się pomysł budowy symultanicznej; „docelowy” dom poszedł pod młotek, a pieniądze uzyskane ze sprzedaży zainwestowali tym razem w dwie działki. Na jednej z nich miał stanąć budynek na sprzedaż, na drugiej – ich własny nowy dom, rzecz jasna… docelowy.
Nowe rozdanie
Ledwie farba na ścianach wyschła, dom był już szykowany do sprzedaży. W tamtym okresie brakowało nam środków na nowe inwestycje, a budowany przez nas kilka ulic dalej bliźniak nie budził większego zainteresowania nabywców – opowiadają – Tymczasem na nasz własny dom, wystawiony trochę na próbę na sprzedaż, błyskawicznie znalazł się klient. Cóż było robić? Dom domem, a biznes to biznes.
Pierwsze doskonałe wrażenie, które budynek zrobił na kupujących, przerodziło się w żmudny proces sprzedaży, wzbogacony o perypetie wodne. W okolicy nie ma wodociągu – jednym z warunków zakupu domu, postawionym przez „ekologicznych” klientów, była idealna czystość wody studziennej. Maciek z Magdą zlecili więc jej przebadanie komercyjnemu laboratorium. Wynik jeżył włos na głowie: ich „kranówka” była fatalna i w żadnym razie nie nadawała się do picia.
Laboratoryjni specjaliści zaproponowali natychmiast rozwiązanie: filtry uzdatniające, których koszt oszacowali na, bagatela, 10 000 zł. Gdy wydawało się już, że ze sprzedaży domu nic nie wyjdzie, udało się oddać tę samą wodę do SanEpidu. Tu badanie (dla pewności powtórzone) dało wynik zdumiewający: woda okazała się idealna.
Cała historia nie byłaby może warta uwagi, gdyby nie drobiazg: w odróżnieniu od stacji sanitarno- -epidemiologicznej, komercyjne laboratorium środki na swoją działalność czerpie nie z budżetu państwa, a głównie ze… sprzedaży wspomnianych filtrów. Ha, zabawny przypadek!
Wreszcie targu dobito; Magda i Maciek uzyskali niezbędny kapitał i trzymiesięczny „okres ochronny” na wyprowadzkę. Pozostało im przeprosić się z budowanym na sprzedaż bliźniakiem, w trzy miesiące uzbroić jego surową nieotynkowaną skorupę w instalacje i wykończyć wnętrza. Żeby zdążyć, zawaliłem kilka spraw – przyznaje Maciek – ale udało się. Dla człowieka bez budowlanego doświadczenia taki plan byłby całkiem nierealny.
Na wyścigi
Tempo tej budowy od początku zresztą było rekordowe, a szczęście zdawało się sprzyjać inwestorom, pomagając przekuć potknięcia w sukcesy. Gdy kilka miesięcy wcześniej przystępowano do robót ziemnych, na przeszkodzie stanął skamieniały po wyjątkowo suchym lecie, gliniasty grunt.
Łopata i szpadel były zupełnie bezradne. Maciek wynajął więc koparkę z operatorem, bardziej licząc na ogólne spulchnienie podłoża, niż na precyzyjny wykop.
Do dziś nie może się nadziwić, że ciężkim sprzętem można wykonać tak koronkową robotę. Operator-artysta założył najwęższą szuflę i w trzy godziny wykopał idealne rowy pod skomplikowane fundamenty bliźniaka: równiutkie i wiernie odwzorowujące projekt. Miał, widać, głowę na karku i rękę wirtuoza.
Dalej poszło już gładko. Mam doskonałą ekipę budującą stany surowe – mówi gospodarz – świetnie pracują, a przy tym rwą się do roboty niezależnie od pogody. Dlatego, choć zaskoczyła ich przedwczesna zima, budynek został zadaszony w trzy miesiące. Listopadowa zamieć śnieżna omal nie zwiała dekarzy; mroźny wiatr zacinał, śnieg zalepiał im oczy, ale z dachu nie zeszli.
To w tym właśnie okresie dom zmienił przeznaczenie, zyskując chlubne miano „czwartego docelowego”. O ile jednak do zatknięcia wiechy nietrudno doprowadzić w trzy miesiące, o tyle wyposażenie budynku w podobnym czasie w hydraulikę, instalacje elektryczne, kotłownię, tynki, posadzki i parkiety, to już nie przelewki. Zwłaszcza, że wszystko wydarzyło się nagle, a najlepsi fachowcy Maćka tkwili na innych budowach.
Zaczęła się łapanka; tą dyskusyjną metodą pozyskano m.in. glazurnika. Wszystko wyglądało nieźle, dopóki układał płytki – opowiadają inwestorzy – Gdy zabrał się za fugowanie, włosy stanęły nam dęba. Podłoga falowała, a o uskoki pomiędzy płytkami można się było potknąć.
Na szczęście majster w połowie roboty wziął sobie pomagiera; zdolny uczeń przerósł mistrza, ratując co się dało. Pod koniec tej zabawy z posadzką wizytowałam budowę dzień w dzień, ciągnąc wózek z małym Stasiem – wspomina Magda – Niestety, nie wszystko udało się poprawić. Resztę przykrył dywan. Maciek ma na ten temat własną teorię: techniczne pojęcie o układaniu płytek to jedno; równie ważna jest wyobraźnia, umiejętność przewidzenia, odkąd zacząć i ile przyciąć, po to, żeby w najbardziej eksponowanym miejscu nie przycinać.
Uderzenie w gaz
W międzyczasie trwała batalia o dostęp do gazociągu. W projekcie przewidziano wprawdzie kotłownię olejową, ale wariant ten inwestorzy traktowali awaryjnie, zwłaszcza że oprócz ceny zachęcała też bliskość magistrali gazowej. Wystarczyło zmobilizować kilku sąsiadów i odbyć parę „urzędowych” wycieczek.
Sąsiedzi, choć dawno uzbrojeni w kotły olejowe, dali się przekonać. Ostrzegali tylko, że wcześniej każdy z nich wstąpił na podobną ścieżkę, by po kilku miesiącach epickich bojów z gazownią powrócić do punktu wyjścia.
Maciek ufał jednak własnej intuicji – biegał od gazowni do notariusza i z powrotem, gromadząc zbiorową dokumentację. Nie zniechęcało go nawet żółwie tempo urzędniczych reakcji. To żaden powód do niepokoju – śmieje się – w końcu nie pierwszy raz wprowadzaliśmy się do domu bez gazu. Prędzej czy później zawsze się udaje.
Gdy jednak sprawa zaczęła nabierać rumieńców, stało się coś, czego nikt nie przewidział: zmarł jeden z „udziałowców” gazowego przedsięwzięcia. Smutne wydarzenie sparaliżowało postęp prac na czas nieokreślony, pozostawiając sąsiadów Magdy i Maćka z olejem, a ich samych z niczym, jeśli nie liczyć kominka.
Kiedy jesienne słoty nieubłaganie przybliżały termin przeprowadzki, niespodziewanie zlitowała się aura, fundując najcieplejszą od stuleci zimę, jak na życzenie. Zaprocentowało też solidne wykonawstwo; dom – choć budowany na sprzedaż – wzniesiono i ocieplono bardzo solidnie. Ściany z pustaka unimax pokryto 15 cm styropianu, a 20-centymetrową warstwę wełny mineralnej na skosach poddasza uzupełniają płyty styropianowe grubości 3 cm, ułożone pod folią paroizolacyjną.
Taki bardzo skuteczny patent – bo dodatkową barierę dla ciepła stanowi tu powietrze uwięzione pomiędzy styropianem a folią i wełną – Maciek wypatrzył u Szwedów, którzy stosują go od lat. W efekcie tej zimy naszym największym problemem był… nadmiar ciepła – opowiadają gospodarze – Kominek z wkładem potrafi grzać bardzo skutecznie, jest jednak źródłem energii o dużej bezwładności; takim ciepłem trudno precyzyjnie „zarządzać”.
Na szczęście już wiosna. Na razie kuchenkę zasila butla gazowa. Druga, podobna, podłączona do kotła zaopatruje domowników w ciepłą wodę. Łazienkowy grzejnik wodny stał się użyteczny dzięki wmontowanej grzałce elektrycznej. A przez duże okna od południa i zachodu do wnętrza wlewa się ciepło słonecznych promieni.
Port czy przystanek?
W ciągu kilku minionych miesięcy rodzina zdążyła się już zadomowić. Budynek jest mniejszy od poprzednika, ale 160 m2 dla czterech osób i kota to przecież wcale niemało. Wcześniej mieliśmy 40-metrowy salon – widocznie wtedy było nam to potrzebne – śmieje się Maciek – Dziś mamy 27 m2 i też jest dobrze. Ale do tego trzeba dorosnąć. Bo wielka przestrzeń robi wrażenie, tyle że w tej przestrzeni trzeba się jeszcze jakoś odnaleźć.
A Magda dodaje, że mniejszy dom zapewnia lepszą, bardziej kameralną akustykę. I ma rację. Choć nie starczyło im jeszcze czasu na nadanie wnętrzom ostatecznego szlifu, choć nie ma w nich obrazów, drobiazgów i bibelotów, dom jest przytulny, a ściany nie huczą głuchym echem.
Nad tarasem już jesienią wyrosła konstrukcja pergoli, a wokół budynku pojawiło się kilkadziesiąt drzewek. Ale czy domownicy będą tu jeszcze, gdy urosną? Trudno powiedzieć. Okolica raczej nam się podoba. Ja bym tu trochę pomieszkała – zwierza się Magda – Budowa i urządzanie któregoś domu z kolei nie pasjonuje tak bardzo, jak na początku. Dlatego mówię mężowi: zwolnijmy, zatrzymajmy się na trochę. A Maciek pewnie już wybiega myślą w przyszłość.
Tekst i zdjęcia: Agnieszka Rezler