Widok spod trzcinowej kukurydzianej strzechy na dobudowane zachodnie skrzydło domu. Betonowe schody z tarasu nie udały się – zabrakło czasu; zastąpią je prawdopodobnie drewniane. |
Solidnie wymurowana, prostokątna wiejska chałupa przez kilkadziesiąt lat stała w wyjątkowym miejscu, niejako ślepa na jego urodę. Zawiły układ ganków, sionek, komórek i schodów skutecznie chronił jej wnętrze przed światłem i zamykał perspektywy.
Tak się kiedyś budowało, a mieszkańcom, od świtu do zmierzchu zajętym swoją ziemią, bardziej potrzebna była w domu śluza na kurz, błoto i gumiaki, niż poczucie przestrzeni. Dlatego przebudowę, którą cztery lata temu podjęli nowi właściciele, podporządkowano jednej myśli: dom miał „przejrzeć na oczy”, rozświetlić się i otworzyć, przyjąć do swego wnętrza całe bogactwo pięknego otoczenia.
I tak się stało. Pomysł, choć prosty, okazał się trafny; po zaledwie trzech miesiącach intensywnych robót budowlanych dom przeistoczył się w „pryzmat przestrzeni”, w którym purpura słońca o zachodzie krzyżuje się z szarością ciemniejącego wschodniego horyzontu, a nad ranem siwe mgły przecinają pierwsze promienie światła.
Ten spektakl, dzięki wielkim przeszkleniom na przestrzał, dociera do samego serca domu. Można go też oglądać z zadaszonych balkonów od wschodu i zachodu, utworzonych nad dobudowanymi fragmentami parteru. Można zobaczyć wszystko, obchodząc dom wokoło po opasującym go półtora metra nad ziemią drewnianym tarasie.
Dobrze też gapić się na falujące łąki spod kukurydzianej strzechy „letniej jadalni” – otwartej chaty z wielkim piecem do grillowania i wędzenia ryb. Zwłaszcza że zasiada się tam na fotelu lub kanapie, wytoczonych ze starej lipy, która jeszcze niedawno rosła w sąsiednim gospodarstwie. A jest na co patrzeć…
Budynek stoi na wzgórzu, wyrastającym pośrodku otoczonej lasem doliny. Miejsce to dzieli z trzema innymi – i to już niemal cała wieś. Pola mienią się odcieniami zieleni i złota, a w zagłębieniach terenu granatowo połyskują niewielkie stawy. W gęstym borze dookoła ukrywają się duże czyste jeziora.
Dom do stawu doszyty
Letnia jadalnia z piecem, widziana z balkonu na poddaszu. Postawiono ją na fundamencie wyburzonego budynku gospodarczego. |
Miejsce odkrył wiele lat temu ojciec Piotra. Zachwyciło go tak bardzo, że wracał tu co roku, od czasu do czasu zabierając ze sobą kilkuletniego wówczas syna. Zatrzymywaliśmy się wtedy w przedwojennej leśniczówce – pięknym, dziś już niestety mocno zniszczonym budynku w typowo pruskim stylu – wspomina Piotr.
Korzenie zapuścili głębiej, gdy ojciec pod koniec lat 80. kupił wiejski dom na wzgórzu, który po nieznacznej rozbudowie stał się rodzinną wakacyjną mekką. Tam w 1992 roku odbyło się wesele Beaty i Piotra z tłumem gości dowiezionym autokarami z Warszawy, tam też – odkąd przyszły na świat ich dzieci – spędzali rok po roku wakacyjne miesiące.
Po drodze „wpadł im w ręce” hektar stromej łąki w sąsiedztwie. Wtedy jeszcze niczego nie planowaliśmy – opowiada Piotr – Trudno powiedzieć, czemu ten kawałek ziemi kupiłem… Pewnie z sympatii do właścicieli, którzy mimo wysiłków z trudem wiązali koniec z końcem. Ale pomysł własnego domu powoli zaczynał kiełkować.
Stawianie nowego budynku nie miało sensu – mógłby tylko popsuć krajobraz. A widok z „ich” górki – nawet w tak pięknej okolicy – był zupełnie wyjątkowy. Na górce zaś cztery chałupy, wybór zatem niewielki: dwie spośród nich to czynne gospodarstwa, trzecia – dom taty Piotra… Została czwarta, zamieszkana przez którychś już z rzędu właścicieli: starsze małżeństwo, planujące spędzić tu jesień życia.
Dlatego gdy pewnego dnia Piotr, idąc do gospodyni po jajka, zapytał przez płot, czy przypadkiem nie sprzedaliby domu, odmówili. Dwa dni później znów szedłem po jajka – opowiada ze śmiechem – Tym razem sąsiad wybiegł do mnie sam: „wie pan, zastanowiliśmy się z żoną, i właściwie to czemu by nie?”.
W ten nieoczekiwany sposób jego rodzina weszła w posiadanie solidnej murowanej nieruchomości z dużą działką i sadem. Co więcej, ów sad, opadający południowym skłonem zbocza, na dole spotykał się z kupionym już wcześniej hektarem łąki. Po „zszyciu” obu kawałków powstała dziedzina o nieco nieregularnym obrysie, za to malownicza i rozległa.
Wedle krzyża
Budynek nie należał do pereł architektury. Wys oko podpiwniczony, miał urodę średnio zgrabnej stodoły i przytłaczające gabaryty. Potrzebny był tu zabieg, który obniży go optycznie. Pomysł podrzuciła zaprzyjaźniona pani architekt: prostokątny monolit poleciła rozbić, dodając mu dwa skrzydła, wschodnie i zachodnie. W ten sposób dom uzyskał plan krzyża, nabrał proporcji i „rozsiadł się” w krajobrazie.
Nowe skrzydła to nie proste, dolepione przybudówki. Na ich osi wnętrze domu całkowicie wydrążono, zastępując dawne ściany zewnętrzne podciągami. Wygląda to tak, jakby w stary prostopadłościan wstawiono poprzecznie nową, również prostopadłościenną bryłę.
Dziś od wschodniej do zachodniej ściany rozciąga się olbrzymi jednoprzestrzenny salon z otwartą kuchnią i jadalnią, podzielony na strefy potężnym, ustawionym po środku kominkiem. A ponieważ obie skrajne ściany przeszklono, przyroda wdziera się tu do każdego kąta. Zachodnie skrzydło jest jak terrarium; oglądaną z jego wnętrza burzę odbiera się wszystkimi zmysłami.
Przeszklony fragment salonu od zachodu; choć dom jest posadowiony wysoko, siedzi się w nim prawie jak w ogrodzie. |
Z tej wspólnej przestrzeni wiodą drzwi do trzech dużych pokoi, pozostałych po starym układzie domu. Nie wymieniono w nich nawet podłóg, okien i grzejników; okazały się solidne, a przy tym bez trudu dały się wpisać w nowe pomysły aranżacyjne właścicieli. Wygody dopełnia nowa kilkunastometrowa łazienka.
Kolejny zabieg obniżający, to taras na poziomie podłogi wysokiego parteru – szeroki sosnowy pokład, otaczający dom z trzech stron. Dziś, gdy patrzy się na budynek, wzrok rejestruje elewacje od poziomu tarasu w górę; wysoki piwniczny cokół został nim przysłonięty i wizualnie przygaszony.
Największą metamorfozę przeszło jednak poddasze – dawniej ogromna nieocieplona „hala strychowa”, przykryta eternitem ułożonym bezpośrednio na krokwiach. Jej przemiana zaskoczyła nawet Piotra, choć sam był autorem pomysłu nowego wystroju.
Obecnie plan poddasza odtwarza układ parteru: wielki salon-hol z umiejscowionym po środku kominkiem (nieco mniejszym lecz za to praktycznym, wyposażonym we wkład grzewczy), a po bokach – trzy sypialnie i łazienka. Salon flankują z dwóch przeciwległych stron zaciszne balkoniki, szerokie i wygodne, ale przytulne dzięki dwuspadowym daszkom. Za sprawą tej przytulności powitała na nich świt niejedna butelka wina.
Choć układ obu kondygnacji jest podobny, poddasze to świat innego nastroju i barw. Po pełnych bieli i światła pomieszczeniach parteru zaskakuje klimatem: słońca tu mniej, za to dużo drewna i surowej cegły, w tym mariażu nieoczekiwanie ciepłej w wyrazie. To dzięki niej pokoje, używane głównie przez córki gospodarzy i ich gości, choć duże, są bardzo kameralne.
Trudna przyjaźń
Dziś dom żyje i „gada”: trzeszczy i skrzypi drewnem, buzuje i grzeje kominkami. Początki zażyłości nie były jednak łatwe. Gdy Piotr jeszcze przed rozpoczęciem przebudowy odwiedził swoją posiadłość w zimie, zaczął od napalenia w żeliwnym kotle węglowym. Wielkie urządzenie pełne było tajemniczych komór, zasuw i zaworów. Równie niejasno wyglądała instalacja – autorskie dzieło miejscowego hydraulika – poprowadzona na przekór logice, pospawana na lewo i prawo.
Ale że opału było pod dostatkiem, gospodarz z wiarą i zapałem zabrał się do pracy. Ogień szybko złapał ciąg i wszystko wskazywało, że za godzinkę zrobi się przyjemnie. Tymczasem proces wymknął się spod kontroli. Zwoje rur zaczęły syczeć i bulgotać, para buchnęła z każdego kąta, a ciśnienie omal nie rozsadziło instalacji.
Otwarta przestrzeń parteru, podzielona tylko kominkiem. Dawniej było w tym miejscu kilka ciemnych i ciasnych pomieszczeń. |
Podczas gdy Piotr usiłował rozeznać się w gąszczu przewodów i zaworów, z pieca buchnęły jęzory żywego ognia. Dym dusił, a bulgot i syk, jak w pierwszej doświadczalnej maszynie parowej, zwiastowały mu najgorsze.
Trzeba było uciekać, zatrzasnął więc za sobą drzwi i popędził po pomoc do sąsiada. W tym momencie na techniczną analizę problemu było już za późno. Wspólnie wybili okno w kotłowni i z niemałym trudem zdusili furię pieca, zalewając go hektolitrami wody z ogrodowego węża.
Próbowałem dowiedzieć się przez telefon od hydraulika, którędy woda wchodzi, a którędy wychodzi, w jakiej pozycji zawory są otwarte, a w jakiej zamknięte. Samodzielnie nie sposób było tego rozgryźć z powodu kompletnego braku logiki systemu – opowiada Piotr – Niestety, facet za każdym razem był tak pijany, że nie dało się z nim porozumieć. Z piecem również nie udało się nawiązać kontaktu; dziś zastępuje go kocioł olejowy z potężnym zasobnikiem ciepłej wody.
Wreszcie zgoda
Pomijając opisany incydent, przebudowa nie dostarczyła przykrych niespodzianek. Dom, widać, spotulniał pod ręką nowych gospodarzy; wszelkim zabiegom poddawał się bez skargi. Przedsięwzięcia podjęła się warszawska ekipa, zżyta już z inwestorami przy okazji wcześniejszej budowy ich podmiejskiej siedziby. A że swego czasu chałupę zbudowano i ocieplono solidnie – z cegły pełnej obłożonej styropianem – prace konstrukcyjne postępowały bez powikłań.
Mocny strop ackermana zniósł prucie ścian parteru i nowe obciążenia na poddaszu. W piwnicy urządzono saunę. Problemem było rozwiązanie komunikacji, bo miejsce dawnych schodów z parteru na strych zajęła przeszklona część salonu. Piotr wymyślił więc całkiem nową klatkę schodową – od północy, w najbardziej zacienionej i najmniej obiecującej widokowo części budynku.
Choć zaglądałem na budowę raz na dwa tygodnie, prace szły wyjątkowo sprawnie – wspomina – To zasługa inteligencji całej ekipy; ci ludzie po prostu myślą przy robocie. I po domu to widać. W błyskawicznym tempie „zutylizowano” pokrywający dach eternit. Zanim zdążyli wywieźć go do punktu skupu, pojawiła się rzesza chętnych. Stare pokrycie w oczach znikało z dachu – całymi płatami, zgodnie z zasadami sztuki utylizacyjnej.
A amatorzy azbestu sami nadzorowali robotników, pokrzykując czujnie: „Nie dziurawić! Nie skrobać! Nie łamać!”. Od tamtej pory eternitowe falki pokryły już pewnie niejedną okoliczną wygódkę. Na nowe pokrycie wybrano zieloną, harmonizującą z otoczeniem blachodachówkę. Tu Beata z Piotrem stali się nieświadomymi swej roli prekursorami: zielona blacha pojawia się regularnie na kolejnych odnawianych dachach w okolicy.
I wreszcie wszystko jest jak trzeba. Sosnowe deski skrzypią, ciemnieją i pachną. Ten dom ma w sobie coś dobrego – twierdzi gospodarz – On po prostu człowieka przygarnia. Zawsze, gdy tu przyjeżdżamy, kiedy pierwszy raz napalimy w kominku – zwłaszcza jesienią czy zimą – wita nas, rozpręża się, odpowiada odgłosami, zapachem… To trochę tak, jakby w zmarznięty, skurczony żołądek wlać setkę dobrej krzepkiej gorzałki.
I pewnie tak jest. Bo chętnych, by tym domem-opiekunem zaopiekować się pod nieobecność właścicieli, nie brakuje.
Tekst i zdjęcia Agnieszka Rezler