To blisko i daleko. Od rogatek dzieli nas ledwie pół godziny jazdy wygodną szosą. Od podwarszawskich miejscowości - kwadrans. A życie zupełnie inne: jego tempo odmierza bardziej wędrówka słońca po niebie, niż zegarek. Charakter zajęć, w zastępstwie terminarza, dyktuje pogoda. Nie ma tu nie tylko hipermarketu, ale i kiosku z codzienną gazetą.
Z szosy domu niemal nie widać; ukryty za kępą zieleni, błyśnie czasem w oddali srebrem osikowego dachu. Czterysta metrów prowadzącej do niego polnej drogi, to "domowy trakt", leżący już w granicach posesji. Gdy podjeżdża się bliżej, budynek wyrasta spośród traw, jakby był tu od zawsze. Wrażenie równie silne, co mylące.
Dom jest całkiem nowy; stoi od roku. Mało tego, w pewnym sensie jest efektem produkcji seryjnej. To dworek polski, jakich w kraju wiele - dzieło firmy budowlanej o tej samej nazwie. Jego unikalność i siła leżą w lokalizacji: nie stoi w szeregu wśród sobie podobnych, jako estetyczny element zamysłu dewelopera.
Stoi tam, gdzie prawdziwy polski dworek stać powinien: wśród bezkresu Mazowsza, na końcu piaszczystej, ocienionej wierzbami drogi. Jest tu równie uzasadniony, jak obrastające go dzikie chabry. I jeszcze dach - wyjątkowy, choć stanowiący jeden ze "standardów firmy". Klienci wybierają najczęściej tańszy wariant pokrycia - gont bitumiczny. Tu nie wchodził w grę.
Zgubiono, znaleziono
Mariola i Paweł nie szukali swojego miejsca. Ich wygodne warszawskie mieszkanie na pewnym etapie wydawało się wystarczające. Choć oboje zawsze marzyli o domu, perspektywa ta, z braku środków, była mglista i odległa. Życie napisało jednak własny scenariusz - miejsce znalazło ich samo.
Któregoś ciepłego czerwcowego popołudnia Paweł wracał z podróży służbowej do Radomia. Trasę tę przemierzał wtedy często, postanowił więc urozmaicić jej przebieg.
Zamierzałem pojechać przez Górę Kalwarię - wspomina - ale zagadałem się przez telefon i minąłem skręt. Gdy kilkanaście kilometrów dalej zorientowałem się w sytuacji, chwyciłem za mapę, żeby znaleźć skrót do Warszawy. W ten sposób odnalazł drogę, którą dziś jeździ na co dzień.
Im dłużej jechał, tym bardziej mu się podobało. Słońce zwieszało się nad horyzontem, a on nie mógł się napatrzeć na okolicę jak z obrazów Chełmońskiego. Co jakiś czas mijał tabliczkę z hasłem "sprzedam działkę". Tego było za wiele: zanotował kilka telefonów i po chwili, nie wypuszczając kierownicy z rąk, dzwonił już do pierwszego z gospodarzy.
Oczy mu się zaświeciły, gdy okazało się, że cena hektara rzadko przekracza tu 40 tys. złotych. Po dwóch tygodniach młodzi małżonkowie byli już zdecydowani na konkretną parcelę, a po miesiącu podpisywali u notariusza umowę kupna.
Ścigani przez prawo
Pośpiech nie wynikał bynajmniej z gwałtownego pragnienia przeprowadzki. Dom wydawał im się oczywistością, ale kiedyś, w nieokreślonej przyszłości… Kupując działkę nie mieli ani środków wystarczających do rozpoczęcia budowy, ani wiary, że szybko zdołają je pozyskać. Kierował nimi raczej nieodparty impuls, przeczucie, że właśnie znaleźli swoje miejsce pod słońcem.
Nie musieliby się jednak tak śpieszyć, gdyby nie przepisy, a konkretnie - zapowiadana ustawa o ochronie ziemi rolnej. W jej myśl prawo pierwokupu każdego wystawionego na sprzedaż hektara zyskiwała Agencji Rynku Rolnego. Wydłużałoby to meander formalności, stawiając w dodatku ostateczny efekt starań pod znakiem zapytania. Wyglądało na to, że po 15 lipca 2002 r. działkę rolną kupić będzie niełatwo. Cóż było robić - Paweł podpisał akt notarialny… dzień wcześniej.
Był to zaledwie pierwszy etap wyścigu z przepisami. Przez kilka kolejnych lat ustawodawca nieprzerwanie "siedział im na karku", modyfikując prawo i zmuszając do działania metodą nagłych zrywów.
Od lata 2002 r. do późnej jesieni 2003 ziemia leżała, a oni spokojnie szykowali się do rozpoczęcia inwestycji. Planowali start w określonym czasie, Paweł sprzedał bowiem niewielkie mieszkanie, nabyte w czasach studenckich do spółki z kolegą. By uchronić pieniądze przed fiskusem, w przeciągu dwóch lat musiał je przeznaczyć "na cel mieszkaniowy". Czasu byłoby pod dostatkiem, gdyby nie kolejna zaskakująca nowela prawna o siedlisku.
W listopadzie dowiedzieliśmy się, że od stycznia 2004 zmieniają się przepisy o siedlisku: na ziemi rolnej będzie można postawić dom pod warunkiem, że areał jest nie mniejszy, niż średnia działka w gminie - opowiada Mariola - Dotychczas tym minimum był jeden hektar przeliczeniowy, więc ze swoimi 2,8 ha nie mielibyśmy problemu.
Pognali więc do gminy z pytaniem o "gminną średnią". Nie okazała się imponująca, ale dla nich i tak zbyt wysoka - 3,5 ha! Było jasne, że od nowego roku pozwolenie na budowę stanie się nieosiągalne.
W pierwszych dniach grudnia na wyścigi popędzili do firmy Dworek Polski - jedynej, jaka oferowała domy w ich guście - i oświadczyli: "kupimy u was dom, ale pod warunkiem, że przed Świętami przygotujecie nam kompletny projekt, gotowy do złożenia w urzędzie".
Firma okazała się przyjazna i elastyczna. Wspólnie przesiedzieli nad planami kilka nocy; ich efektem był komplet dokumentacji, dopięty na ostatni guzik 23 grudnia. W wigilijny poranek jechaliśmy już z projektem do gminnego Wydziału Architektury, starając się za wszelką cenę zdążyć przed "śledzikiem" - śmieje się Paweł - I pozwolenie na budowę dostaliśmy. Nosi datę 30 grudnia 2003 r.
Dom z okładki
W owym czasie nie wiedzieli jeszcze, kiedy zaczną budowę, a nawet - czy w ogóle dostaną kredyt. Wiedzieli jedno: że chcą się wynieść z miasta, i to nie do peryferyjnego osiedla domków, gdzie trwa wieczny konkurs kosiarek spalinowych, ale na swoją ziemię - na prawdziwą wieś, daleko od szosy i najbliższego sąsiada. I coś jeszcze: nasza działka to wręcz wymarzone miejsce na spędzenie dzieciństwa - twierdzi Paweł - a to właśnie stało się nagle ważne; w 2004 roku urodził nam się Gucio.
Kolejny pewnik dotyczył formy domu. Wspomniany dworek polski, na wskroś tradycyjny i pełen uroku, Mariola znalazła wiele lat wcześniej na okładce pisma wnętrzarskiego. Kupiła egzemplarz właśnie ze względu na okładkowe zdjęcie.
Na fotografiach w środku znaleźli to, co im obojgu zawsze się podobało: rozświetlone słońcem wnętrza, ciepło naturalnego drewna i sielski klimat pachnącej chlebem prowincji. W artykule nie znaleźliśmy jednak żadnej informacji - wspominają - Nie wiadomo było, czy w Polsce ktoś takie domy buduje, mało tego - z podpisów nie wynikało, czy ten prezentowany stoi w Kaliszu, czy na przykład w… Prowansji.
Wykonawcę namierzyli przypadkowo, "wpadając" na osiedle dworków w Ustanowie koło Zalesia. Gdy przyjrzeli się z bliska budynkom stylizowanym na wiejskie zagrody, wiedzieli już na pewno: jeśli zaczną budować, to właśnie z Dworkiem Polskim.
Rozważywszy mankamenty technologii szkieletowej uznali, że absolutnie ich nie zniechęcają. Do stosunkowo silnej akustyki we wnętrzu można się przyzwyczaić, a fakt, że dom nie przetrwa 200 lat - obrócić w zaletę.
Gdyby kiedyś zachciało nam się budować nowy - żartują - zdemontujemy nasz dworek i zrobimy wielkie ognisko.
Tak naprawdę ściany Dworku są solidne, a ich struktura odbiega nieco od popularnie stosowanych konstrukcji szkieletowych. Folię wiatroizolacyjną zastępują tu płyty wiórowe zbrojone betonem (tzw. suprema), przykrywające od zewnątrz warstwę płyt OSB, łączonych taśmą z wiatroszczelnego papieru.
Taka konstrukcja nie wymaga paroszczelnej przepony, dzięki czemu ściany, pokryte z zewnątrz tynkiem mineralnym, "oddychają".
Ciepło w domu trzyma 20 cm wełny mineralnej wciśniętej między elementy drewnianego rusztu. Dom "z okładki" nie od razu doczekał się realizacji.
Niemal przez rok Mariola wizytowała banki, wydeptując w ich pobliżu liczne ścieżki. Banki zaś nie kwapiły się do kredytowania obszarników, których jedynym wkładem własnym była ziemia rolna.
Widać dla finansisty siedlisko to jeszcze nie dom. Wreszcie kredyt się znalazł, co pozwoliło jesienią 2004 r. wylać fundamenty. Budowę, ze względów logistycznych, odłożono do następnej wiosny.
Tempo, tempo...
Inwestorzy bardzo sobie chwalą system jednopodmiotowego wykonawstwa. Układ, w którym jedna firma odpowiada za wszystko, jest z oczywistych względów komfortowy - mówią - A ponieważ w przypadku Dworku Polskiego mamy do czynienia z silnie ukierunkowaną specjalizacją, dochodzi bogate doświadczenie techniczne i organizacyjne.
Zgrane niewielkie ekipy wkraczały na budowę jedna po drugiej. 9 maja otwarto sezon, a już dzień później można było przechadzać się wśród ścian parteru i podziwiać widoki przez otwory okienne. Zawrotne tempo bywało przyczyną komplikacji.
Nie nadążaliśmy za robotnikami - śmieje się Paweł - Po spędzeniu całej niedzieli nad ostatecznym kształtem instalacji elektrycznej o 20 w nocy przesłaliśmy elektrykowi plany mailem. Gdy w poniedziałek zadzwoniłem do niego, bo uznałem, że jedno z gniazdek warto przesunąć, usłyszałem: "niestety za późno, wszystko już zrobione."
Wykonawca i tak wykazywał jednak zdumiewającą elastyczność. Mariola z Pawłem do ostatniej chwili nie mogli dogadać się w kwestii schodów. Według niej powinny być w sieni, on zaś widział je w salonie.
Gdy na trzy dni przed wkroczeniem ekipy zawiadomili firmę, że projekt będzie wymagał poważnej korekty (przeniesienie schodów pociągało za sobą zmianę konstrukcji, przesuwanie ścian i likwidację jednego okna), byli pewni, że początek budowy trzeba będzie przełożyć.
"A cóż to za problem? - usłyszeli w odpowiedzi -Ważne, że wasz dom nie wyjechał jeszcze z zakładu w Hajnówce. Po prostu załadujemy na samochód elementy z innej półki".
W podobnym trybie - przesuwając w trakcie budowy ścianki działowe - powiększono sień. A doświadczeni fachowcy sami podpowiadali lepsze rozwiązania funkcjonalne, co było tym łatwiejsze, że Mariola całe dnie spędzała na budowie, uganiając się za raczkującym wśród desek i gwoździ Gustawem.
Osobnym tematem jest dach: tradycyjna kopertowa czapa, pokryta szarosrebrnym wiórem osikowym. Tu wyścigi się skończyły: wiór to nie blachodachówka, w dwa dni się go nie położy, zwłaszcza latem, pod palącym słońcem. Robotnicy, którzy podczas majowych przymrozków odmrażali w namiocie korzonki, teraz piekli się, jak raki w kotle, w 30-stopniowym upale.
A robota nie była łatwa - każdy metr dachu trzeba było pokryć kilkoma warstwami struganych wiórów (w miejscach załamań i połączeń połaci jest ich nawet 8-9), a każdy wiór przymocować oddzielnym gwoździem.
Liczna ekipa trudziła się nad tym blisko 10 dni, efekt jest jednak imponujący. Rozrzeźbione pokrycie mieni się w słońcu, a połacie grają różnymi odcieniami szarości, brązu i beżu. Dach, choć jego metr waży mniej niż 20 kg, robi ciężkie, solenne wrażenie. I pewnie długo jeszcze będzie zachwycał - dobrze wykonany, powinien przetrwać bez konserwacji pół wieku.
Pomieszanie z poplątaniem
W sierpniu firma dokończyła dzieła, ostatnie prace prowadząc już w towarzystwie indywidualnych wykonawców, zatrudnionych do wykańczania ze względów oszczędnościowych. Ci spisali się nieco gorzej. Mimo uspokajających zapewnień nie poradzili sobie z płytkami ceramicznymi; wszędzie tam, gdzie podłogę pokrywa terakota, spoiny kruszą się i pękają. A ponieważ użyto odpowiednich zapraw klejowych, jasne jest, że zawiódł czynnik ludzki.Nawalił też hydraulik, montujący panel prysznicowy z termostatem. Pierwsza kąpiel Gucia o mało nie zakończyła się katastrofą, a Paweł spędził pierwszą noc pod znakiem rurek i zaworów. Termostat działał bez zarzutu: gdy woda w kranie robiła się za gorąca, uruchamiał zawór z zimną. Tyle, że fachowiec poplątał rurki - w efekcie gorąca "chłodzona" gorącą dawała ukrop. Dopiero kilkugodzinna dłubanina pozwoliła przywrócić kabinie natryskowej jej pierwotną funkcję.
Kolejna ekipa - tym razem bez przygód - ułożyła podłogi. Duże dębowe deski mocowane na pióro i wpust, a dodatkowo przytwierdzane do podłoża niewidocznymi z zewnątrz gwoździami, zostały tylko zaolejowane. Są ładne - ciemne i matowe, no i nie sposób się na nich poślizgnąć. Gospodyni narzeka jednak na uciążliwą konserwację.
W październiku, po urządzeniu tymczasowej kuchni, trzyosobowa rodzina rozgościła się w dworku wśród łąk. Pod ścianami stanęły dębowe szafy i malowane kredensy, a w wielkich oknach zawisły białe lniane płótna. Zbliżał się pierwszy poważny sprawdzian - polska zima.
Braterstwo ognia i wody
Dwustumetrowy dom jest ogrzewany wyłącznie kominkiem. Z dwóch rozwiązań, oferowanych przez wykonawcę, inwestorzy wybrali ogrzewanie wodne (alternatywą były grzejniki elektryczne). Nie jest to jednak instalacja typowa: ściana za kominkiem skrywa wielki 1000-litrowy, stalowy zbiornik wody, opatulony grubą warstwą wełny mineralnej. Zbiornik ten pełni rolę domowego akumulatora.
Wodę w nim ogrzewa "po sąsiedzku" wkład kominkowy i przewód dymowy. Praktyka mieszkańców dowodzi, że w 2-3 godziny można w nim uzyskać temperaturę 80-90°C. Zasilone tak gorącą wodą grzejniki błyskawicznie nagrzewają wnętrza, czemu sprzyja też specyfika szkieletowej konstrukcji domu. Obieg ciepłej wody w instalacji grzewczej reguluje sterujący pracą pompki termostat.
Jeśli za oknem jest niewiele poniżej zera, ciepło zgromadzone w zbiorniku po jednym napaleniu w kominku wystarcza na całą dobę - twierdzi Paweł - Większe chłody wymagają "dołożenia do pieca" także wieczorem. Ale takich trzaskających mrozem nocy, kiedy trzeba dorzucać również nad ranem, pamiętam z ubiegłej zimy dwie lub trzy. Nie było to szczególnie kłopotliwe - dokładanie drewna łączyłem z nocnym wstawaniem do synka.
Taką ilość zmagazynowanego ciepła warto było wykorzystać do grzania ciepłej wody użytkowej. W zbiorniku zainstalowano więc wężownicę zasilającą bojler. Ten ekonomiczny patent pozwala w sezonie grzewczym podgrzewać c.w.u. niejako za darmo.
Jest też rozwiązanie awaryjne: dwie, umieszczone w zbiorniku grzałki, po 6 kW każda, które pozwalają uchronić dom przed zamarznięciem podczas zimowych wyjazdów mieszkańców. Tu jednak trudno mówić o oszczędności - grzałki ciągną energię jak mała fabryczka.
Choć drewna minionej zimy spalono niemało - ciąg jest tu tak silny, że, jak mówią gospodarze, kawałki opału kominem wyskakują - ogrzewanie domu okazało się skuteczne i znacznie tańsze, niż gazem czy olejem, o prądzie nie wspominając.
Hamak na ganku
… to już prawdziwie sielski obrazek. Wiosna, lato i ciepła jesień są tu piękne i długie. A zimą skrzypi drewno. Przy 30-stopniowych mrozach strop trzaskał tak, że baliśmy się o własne głowy - opowiadają gospodarze. Ale w tym przecież cały urok dworku.
Na pytania, czy nie obawiali się odludzia, włamań lub samotności, odpowiadają rozbrajająco: Nie pomyśleliśmy o tym. Zresztą czego się bać? W naszym strzeżonym warszawskim osiedlu zdarzyły się trzy włamania. A tu jest wieś, wszyscy się znają. Nawet jeśli coś zginie, wiadomo do kogo zgłosić się po odbiór.
Na samotność też nie mogą narzekać; drzwi się nie zamykają. Każdy, kto odwiedzi ich pierwszy raz, narzeka: "jak to daleko!" . A potem dzwoni: "można do was wpaść?". Przyjaciele przywożą obiady, wałówki i ciasta, byle tylko zyskać kilka godzin - a czasem dni - w tym malowniczym zakątku. Nic dziwnego, że w domu nie ma telewizora; skąd mieszkańcy mieliby wziąć czas na telewizję?
Mały Gucio też jest tu szczęśliwy - w nieskrępowany i swobodny sposób zdobywa teren. Pamiętam okres, kiedy w mieście uczył się chodzić - wspomina Mariola - Na spacerze badał świat, wszystkiego chciał dotknąć i spróbować, a stale był ograniczany: tu psia kupa, tam szkło… Teraz otwieram drzwi do ogrodu i jestem spokojna. Wiem, że na naszej działce nic mu nie grozi. Nasza ziemia jest czysta, a samochody daleko.
Dobrze rosnąć w takim świecie.
Tekst i zdjęcia Agnieszka Rezler