Do napisania listu skłoniła mnie wizyta w wydziale architektury i urbanistyki mojej gminy, który odwiedziłam, by zasięgnąć języka na temat planów zabudowy terenu i remontu dróg w naszej okolicy. Oczywiście, takie plany jeszcze nie powstały. Kiedy powstaną, a także jakie czynniki i czyje interesy zostaną w nich uwzględnione - żywa dusza nie wie.
Moja miejscowość to kilkanaście niedużych gospodarstw rolnych, trzy sklepiki i "narosłe" wokół nich kilkadziesiąt nowych domów. Wokół mazowieckie pola, blisko las. Przyjemność obcowania z przyrodą psuje nam jednak bezmyślny schemat, według którego podzielono tu grunt. Prawie kilometrowe drogi (bite) mają szerokość 4-4,5 m, a działki pomiędzy nimi są wąskie i długie. Jakiś znawca tematu wytłumaczył mi, że jak dawniej gospodarz chciał sprawiedliwie podzielić ziemię między 4 synów, to dzielił wzdłuż. W ten sposób każdy z nich miał dostęp do rzeki z jednej strony, a do lasu z drugiej.
I tak, z pokolenia na pokolenie, ziemię dzielono na coraz węższe paski. Dobrze, tylko kto na to pozwolił? Gmina. W ten oto sposób zamiast ładnej, zielonej osady, która mogłaby tu powstać za kilka lat (gleba jest dobra i drzewa szybko idą w górę), mamy anonimową sypialnię. Zamiast sieci wygodnych, szerszych uliczek, po których chciałoby się spacerować wieczorami, ale można by też na nich wygodnie zaparkować i zawrócić, są ubłocone miedze, którymi nikt nie chodzi. Bo komu by się chciało spacerować po raz setny kilometr w jedną i w drugą stronę, bez możliwości zmiany trasy?
W naszym "miasteczku" parceluje się kolejne grunty i gołym okiem widać, że mieszkańców będzie szybko przybywało, ale nikt nie pomyślał o zaplanowaniu wśród domów skwerku, placu zabaw, kawałeczka parku - czyli wspólnej przestrzeni. Tu nawet za 10 lat nie powstanie spójny podmiejski organizm, bo... nie ma się wokół czego zorganizować. Ludzie będą tu tylko nocować i najwyżej grillować w ogródkach. Ktoś powie, że szukam dziury w całym: chciała mieszkać na wsi, a teraz próbuje robić z niej miasto. To nieprawda.
Chciałam mieszkać na wsi, ale takiej, jaką pamiętam z młodzieńczych wyobrażeń: ze wspólnym placykiem, z zielonymi uliczkami i sąsiadami, których się zna i pozdrawia w czasie niedzielnych spacerów. To nie utopia, taka wizja jest możliwa, a potrzeba do jej realizacji jedynie trochę dobrej woli i wyobraźni planistów.
Dziś, gdy nasza rodzina zdążyła się już zadomowić w nowym miejscu, jaskrawiej dostrzegamy braki otoczenia. Chcielibyśmy poprawić sytuację nie poprzez artykułowanie roszczeń, ale biorąc aktywny udział w tworzeniu zrębów naszej miejscowości. Wspólnie z kilkunastoma sąsiadami postanowiliśmy, że spróbujemy wpłynąć na kształt nowego planu miejscowego, nawet ponosząc kolektywnie pewne koszty. To przecież ważne, jak będziemy żyli za 5 i 10 lat. Stąd wspomniana wizyta w urzędzie.
Niestety, informacje jakich mi tam udzielono, są mgliste, a to, co można z nich wyczytać, odbiera chęć do działania. Plan miejscowy zostanie KIEDYŚ uchwalony. Kiedy? Nie wiadomo - prawo nie nakłada tu na gminę rygoru żadnego terminu. Tworzenie planu może trwać latami, bo jest to procedura BARDZO SKOMPLIKOWANA I KOSZTOWNA - potrzebne są dziesiątki fachowych studiów i ekspertyz. Jeśli tak bardzo nam, mieszkańcom, zależy, możemy sobie złożyć wniosek o przystąpienie do sporządzenia planu. Co do uwzględnienia naszych pomysłów - po zakończeniu prac nad planem (ale kiedy?!) gmina wyłoży go do publicznego wglądu. A jeśli chodzi o siatkę ulic, placyki, skwerki itp., to możemy sobie wnioskować, ale to nieekonomiczne i odbiega od miejscowej tradycji przestrzennej.
Reasumując: gmina plan uchwali albo i nie. Jeśli tak, to wyda spore (nasze - podatników) pieniądze na usługi urbanistów, którzy i tak zaprojektują to samo - uzależnione od miasta getto sypialne, z którego na spacer trzeba jechać do warszawskich Łazienek. Bo to NAJEKONOMICZNIEJ.
Przytłacza nas jedno: przecież od dziesięcioleci gminy zlecają wykonanie planów, a ktoś bierze za nie duże pieniądze. To, co nam tu stworzono, a co umiałby zaprojektować 4-latek, też kiedyś słono kosztowało i wymagało "licznych ekspertyz i studiów". A przecież tak niewiele trzeba! Gdyby urbaniści dali naszej miejscowości szansę rozwoju w sensownym kierunku, z pewnością my, mieszkańcy, chętnie partycypowalibyśmy w kosztach budowy szkoły, przedszkola czy nowej drogi. Żeby położyć podwalinę pod miejsce przyjazne mieszkańcom - takie, do którego będą ciągnąć nowi inwestorzy i gdzie wartość nieruchomości będzie szybko rosła - nie trzeba szczególnego krajobrazu, sąsiedztwa puszczy czy jeziora.
Wystarczy dobry plan i projekt zieleni w miejscach publicznych, resztę zrobią mieszkańcy. W podwarszawskich miasteczkach o tradycjach letniskowych gołym okiem widać, że ich urok nie polega wyłącznie na zalesieniu (sosny szybko rosną i można je posadzić wszędzie), ale na przemyślanym planie, na dobrych proporcjach między strefą prywatną a publiczną. Jeśli nie chcemy żyć w otoczeniu zaścianka i brzydoty, zróbmy z tym coś, dopóki mamy jeszcze wokół miast trochę pustych pól!
Joanna Wielczyk
fot. otwierająca: PublicCo / pixabay.com