Wcześniej w bloku korzystaliśmy z wodociągu. Była duża wanna, w której uwielbiała się pławić nasza starsza córka, a i ja często relaksowałam się na leżąco, „dolewając ciepłej”. Aż w połowie 2004 r. założyli nam wodomierze. Opłaty za wodę, wcześniej minimalne, stały się poważną pozycją w budżecie. Przeraziło nas, że zużywamy prawie 1000 l dziennie! Budowaliśmy już wtedy dom i ze zgrozą myśleliśmy o kosztach wywózki ścieków. Groziło nam, że szambiarkę będziemy wzywać co tydzień.
Postanowiliśmy narzucić sobie twardy reżim. Odkąd mieszkamy na wsi, wanny używamy wszyscy dwa razy w tygodniu – na co dzień jest natrysk. Mamy oszczędną spłuczkę w toalecie – 3/6 l (stara za każdym razem zlewała 9), wodooszczędne baterie i nowoczesną ekonomiczną pralkę. No i wychowujemy się nawzajem: każdy pilnuje, żeby woda nie lała się bez sensu. Efekt przerósł nasze oczekiwania: spodziewaliśmy się zmniejszenia zużycia o jakieś 40%, tymczasem zeszliśmy do 350 l dziennie, czyli poniżej 100 l na głowę!
Przyznaję, że naszą mobilizację zainicjowały względy finansowe, a nie ekologia. Ale od kiedy zaczęliśmy liczyć litry, uświadomiliśmy sobie, jak wiele wody na świecie bezpowrotnie się zanieczyszcza i marnuje. To naprawdę działa na wyobraźnię. Dziś oszczędzamy wodę już nie tylko z powodów ekonomicznych - wiemy, że tak po prostu trzeba. Nasza młodsza czterolatka sama wyłącza wodę w czasie szczotkowania ząbków, co więcej – wie dlaczego.
Zaczęliśmy rozmawiać z nią o problemach cywilizacji i przyrody, opowiadamy jej o rejonach suszy i żyjących tam ludziach. I jesteśmy z tego dumni - to piękne, że dom potrafi człowieka tak „uświadomić”. Teraz marzę o kanalizacji dualnej, która pozwala dzielić ścieki na tzw. fekalne i szare (z umywalki, prysznica, pralki). Tymi drugimi, po oczyszczeniu filtrem, można podlewać ogródek, a nawet spłukiwać sedes. To by była oszczędność! Cóż, wszystko przed nami.