Robotnicza dola

Robotnicza dola
W tytule, wbrew pozorom, nie ma błędu. Historia tej budowy więcej opowiada o kłopotach wykonawców niż inwestorów, co dowodzi, jak wiele znaczą rozwaga i dalekowzroczność. Bo gwarancje, rękojmie i zapewnienia to mało – najważniejsza jest dobra umowa.

Widok na dom
Od lasu odbić w prawo i dalej, ulicą przez całą wieś, aż do końca…

 

Ta „wieś” to kilkadziesiąt nowych domów zbudowanych – lub dopiero budowanych – przez zmęczonych miejskim zgiełkiem warszawiaków, ulica zaś to szeroka bita droga, używana wyłącznie przez okolicznych mieszkańców.

 

Przy samym jej końcu, w drugiej linii zabudowy – dom, duży i rozłożysty, o spokojnej tradycyjnej architekturze.

Dach pokryty dachówką o odcieniu miedzi, rozległy podjazd wyłożony naturalną kostką z jasnego granitu, pod ścianą suszy się drewno do kominka…

 

Gości wita olbrzymi, rozsadzany energią leonberger. Wygląda groźnie, ale jak dotąd nie ujawnił krwiożerczych instynktów – to po prostu bardzo wyrośnięte psie dziecko.

Propedeutyka

Kominek

I ja i Paweł, choć oboje jesteśmy „blokersami”, zawsze chcieliśmy mieć dom – mówi Agata, młoda właścicielka posesji. W podjęciu decyzji pomogli im znajomi, dziś sąsiedzi zza płotu. I rzeczywiście – we czwórkę szukało się łatwiej. Pierwszym pomysłem na lokalizację był piękny, gęsto zalesiony Izabelin.

Tam jednak, by zachować odpowiednią proporcję pomiędzy wyciętym a ocalałym starodrzewem, trzeba było wydać prawdziwy majątek na działkę – a dom planowali duży. Mimo to z marzeniem o Izabelinie trudno im się było rozstać. Przesądziło słońce, które lubią oboje – w zalesionym ogrodzie cierpieliby na wieczny niedosyt światła, którego w naszej części Europy nigdy za wiele.

 

Gdy przenieśli swe zainteresowania w rejon położony bardziej na południe, sprawy z miejsca nabrały rozpędu. Szybko znaleźli atrakcyjny teren pod zabudowę. Była to wprawdzie parcela o powierzchni 6000 m², ale że podwojona siła nabywcza klientów miała swoją wymowę, właściciele zdecydowali się podzielić ziemię i sprzedać im dwie, blisko 1000-metrowe, sąsiadujące działki.

 

Agata z Pawłem szukali dużego wygodnego domu, w którym nie zabraknie ani otwartej przestrzeni, ani dobrze zaplanowanego zaplecza gospodarczego. Projekt, który znaleźli w piśmie budowlanym, spełniał te warunki po wprowadzeniu drobnych modyfikacji. Dom o powierzchni blisko 300 m², rozrysowany na planie litery L, udało się wpisać w działkę na tyle zgrabnie, że zamiast przytłaczać rozmiarami, podzielił ją na funkcjonalne strefy.

Jego rozłożysta bryła oddziela obszar wejściowy od rekreacyjnej części ogrodu. Dwa skrzydła budynku obejmują rozległy podjazd, na którym swobodnie daje się manewrować całkiem sporym samochodem. Dodatkową zaletą „elki” jest doskonały podgląd: z kuchennego okna jak na dłoni widać obie bramy garażowe.

 

Garaż był jednym z nielicznych elementów, które inwestorzy zdecydowali się zmienić. Wprawdzie pierwotnie również był dwustanowiskowy, jednak jego rozmiary zmuszałyby do wiecznej ekwilibrystyki, łącznie z wsiadaniem do samochodu „na wdechu” i składaniem bocznych lusterek. Dziś pomieszczenie, powiększone o jeden moduł stropowy, ma 50 m². Mieści dzięki temu wszelkie niezbędne „klamoty ziemianina”, rowery, zapasy opału, a także wydzielony składzik.

Jedna siłą

Początkowo brali pod uwagę budowanie z prefabrykatów; kusiło ich ekspresowe tempo „klockowej” inwestycji. Gdy jednak bliżej przyjrzeli się szczegółom, doszli do wniosku, że nie są na to gotowi.

 

Przerażało mnie, że w tej technologii wszelkie decyzje – począwszy od układu ścian wewnętrznych, po umiejscowienie gniazdek elektrycznych – trzeba podjąć raz na zawsze – wspomina Agata – Tymczasem nam brakowało i doświadczenia, i wyobraźni. Nie byliśmy pewni, czy w trakcie budowy nie zechcemy czegoś przeprojektować, zmodyfikować, przesunąć… Trzeba wiedzy i czasu, żeby gruntownie przemyśleć wszystkie elementy. Co z tego, że dom stanie w dwa tygodnie, skoro wcześniej poświęcimy pół roku na pracę koncepcyjną?

 

Skończyło się więc na klasycznych ścianach dwuwarstwowych z pustaków Porotherm ocieplonych warstwą styropianu.

Obita materiałem ściana to jednocześnie dekoracja i element wytłumiający dźwięki; powstała na zlecenie gospodarza, który lubi posłuchać muzyki w komfortowych warunkach akustycznych Obita materiałem ściana to jednocześnie dekoracja i element wytłumiający dźwięki; powstała na zlecenie gospodarza, który lubi posłuchać muzyki w komfortowych warunkach akustycznych
Salon z jadalnią i kuchnią tworzą otwartą jasną przestrzeń. Nie ma tu telewizora – przydzielono mu osobny pokój na uboczu. Obita materiałem ściana to jednocześnie dekoracja i element wytłumiający dźwięki; powstała na zlecenie gospodarza, który lubi posłuchać muzyki w komfortowych warunkach akustycznych

Początek budowy przypadł na okres szczególnej mobilizacji rodzinnych sił – na świecie właśnie pojawiła się mała Dominika, a jej starszy, energiczny brat Jaś kończył trzy lata. W tej sytuacji oszczędny system gospodarczy nie wchodził w grę. Oboje zresztą byli przekonani, że najlepiej rokuje dobrze spisana umowa z jednym wykonawcą. Gdy coś idzie nie tak, nietrudno wtedy wskazać winnego, podejrzany jest bowiem jeden. Eliminuje to komentarze fachowców typu: a cóż wam tu ci wasi murarze (cieśle, dekarze – wedle uznania) postawili?

Kuchnia

Jak się później okazało, inwestorzy mieli słuszność; przyjęta metodologia oszczędziła im nadprogramowych wydatków, a już z pewnością znacznie ułatwiła dyskusje z właścicielem firmy budowlanej.

 

Wykonawcę znaleźli bez problemu – Paweł wybrał go „w drodze przetargu” spośród kilku poleconych przez panią architekt adaptującą projekt.

 

Podział zajęć budowlanych był czytelny: Agata między ósmą a szesnastą objeżdżała urzędy, zdobywając pieczątki i pozwolenia, Paweł zaś, w chwilach wolnych od pracy, doglądał „pańskim okiem” budowy.

 

Inne rozwiązanie mijałoby się z celem – twierdzi z rozbawieniem gospodyni – Przekonałam się o tym, zastępując męża na budowie podczas wyjazdów. Czego bym wtedy nie zleciła, robotnicy puszczali to mimo uszu i cierpliwie czekali na powrót Pawła. Brali się do pracy dopiero wtedy, gdy „pan” osobiście potwierdził moje polecenie.

Z „komórką” w komórce

Pierwszy etap inwestycji przebiegał bez zakłóceń. Testem na rzetelność wykonawcy był urlop nad morzem, na który właściciele wybrali się na samym początku budowy. Kiedy wrócili, roboty fundamentowe były zakończone, a ściany startowały w niebo. Ekipa pracowała z zapałem, a bank terminowo przesyłał kolejne transze z zapłatą. Budynek został zadaszony w niecałe pięć miesięcy.

 

Gdy domykano stan surowy, szczere chęci robotników przerosły ich własną wyobraźnię: ostatnie drzwi – solidne, antywłamaniowe, łączące przechodnią kotłownię z garażem – montowali z takim zapamiętaniem, że gdy wreszcie udało się je trwale osadzić w murze, okazało się, że są zamknięte. Niby drobiazg; jedyna komplikacja polegała na tym, że panowie byli… wewnątrz, klucze zaś – na zewnątrz.

 

Dziś nie ma jednak sytuacji – ani kotłowni – bez wyjścia. Fachowców uratowała „komórka”, którą jeden z nich miał w kieszeni. Szef, zawiadomiony o kłopotliwym położeniu podwładnych, wydał im telefoniczną zgodę na rozkucie fragmentu ściany w pobliżu zamka. Na szczęście mieli czym kuć, więc po upływie pewnego czasu i wylaniu wiadra potu ujrzeli światło dzienne.

 

Autorem kolejnego sukcesu był hydraulik układający instalację wodną. Jego oryginalna koncepcja zakładała, że dzieci to wyjątkowe zmarźluchy – w dziecięcej łazience na poddaszu z kranu popłynął wrzątek. Rzecz wyszła na jaw już po wyłożeniu łazienek płytkami ceramicznymi, co z pewnością załamałoby inwestorów, gdyby nie dobrze spisana umowa. Zgodnie z nią ów zdolny specjalista, jako podwykonawca szefa firmy budowlanej, to z nim właśnie musiał uzgodnić rozwiązanie problemu i kompromis finansowy. Agata z Pawłem mogli przyglądać się tym perypetiom nawet z pewnym rozbawieniem – przedłużały nieco czas budowy, ale w żaden sposób nie godziły w ich zasoby kapitałowe.

Z odrobiną nostalgii...

Jesienią budynek, uzbrojony w komplet instalacji, gotów był do wykańczania. Na tym etapie kilka pomysłów wniosła autorka adaptacji, te najoryginalniejsze – dekoratorskie – są jednak dziełem młodej projektantki, która urządzała inwestorom ich poprzednie mieszkanie. W efekcie skryte w tradycyjnej bryle wnętrze zaskakuje nowoczesnością.

W rozległej przestrzeni parteru dominują piękne proste schody. Obłożono je barwionym dębem, ale najciekawsze wrażenie robi balustrada – drewniana konstrukcja wypełniona sztywną sklejką, obłożoną płatami brzozowej czeczotki. Ten materiał, prawie dziś zapomniany (i niełatwy do zdobycia), w początkach ubiegłego wieku był bardzo ceniony przez artystów i rzemieślników. Z upodobaniem wykorzystywali go zwłaszcza twórcy rodzimej secesji i nieco późniejszego Art Deco.

W balustradzie schodów czeczotka W balustradzie schodów czeczotka
W balustradzie schodów czeczotka – materiał z historią, wpisany w prostą szlachetną formę

Co zabawne, oryginalny, sto lat temu tak poszukiwany wzór czeczotkowego forniru jest wynikiem poważnej anomalii w budowie tkanki drzewnej. Tu czeczotka już od progu przyciąga spojrzenia, wnosząc ulotny klimat nostalgii za starym dobrym rzemiosłem.

Zanim jednak schody uzyskały ostateczną formę, były mozolnie „rzeźbione” przez wykonawców. Wylali je idealnie: równiutko, z wysokiej klasy betonu. Zbrojeniu też nic nie można było zarzucić. Tyle że wszystkie stopnie były odrobinę za wysokie – każdy z nich trzeba było skuć i wyrównać. Nietrudno sobie wyobrazić, jakie byłyby koszty tych poprawek, gdyby nie kompleksowa umowa – niezależny stolarz za „udoskonalenie podłoża” wystawiłby słoną fakturę. A tak – nie ma dyskusji: kto zawinił, ten prostuje.

Noc z ekipą

Generalnie ze schodami – jak to ze schodami – było trochę „pod górkę”. Gdy kolejnej wiosny dom był już prawie gotów na przyjęcie mieszkańców, to one właśnie pozostały ostatnim bastionem wykonawców. Termin zbliżał się wielkimi krokami, a schodowa degrengolada tkwiła w samym sercu parteru. Trochę winna temu była sama czeczotka, na którą przyszło czekać niespodziewanie długo, jednak gdy już dojechała, panowie wzięli się do pracy bez szczególnych nerwów.

Odwiedzaliśmy budowę codziennie i nie widzieliśmy postępów, tymczasem wykonawca przyjmował nasze ponaglenia z iście angielską flegmą – opowiada Agata – Myślał, zdaje się, że żartujemy. Mylił się: samochód do przeprowadzki był już zamówiony, dzieci odwiezione do dziadków, a termin – nieprzekraczalny. Gdy około południa na podjeździe pojawiła się ciężarówka z meblami, robotnicy wpadli w popłoch. Schody nabrały już wprawdzie kształtu, ale balustrada była „w lesie”.

Prace wreszcie nabrały tempa, jednak deklaracja fachowców, że skończą do wieczora, okazała się przedwczesna. Pierwszą „uroczystą” noc w nowym domu spędziliśmy więc z naszą ekipą budowlaną – wspomina właścicielka – My zebraliśmy się w jednej sypialni na poddaszu, a panowie trudzili się przez całą noc – stukali, szlifowali, wiercili… Skończyli nad ranem, podpierając powieki zapałkami.

 

Budowa trwała rok, przez kolejny cieszyli się nowym miejscem, testując jego przyjazność i funkcjonalność. Swoją słabość dom ujawnił w zimowych miesiącach. Ogrzewany kotłem Vaillant z zasobnikiem, w strefie parteru zapewniał domownikom komfort, jednak poddasze wykazywało dziwne objawy. Przy silnym wietrze różnica temperatur w poszczególnych sypialniach sięgała kilkunastu stopni!

Gdy w pokoju małej Dominiki spadła poniżej 15 kreski, rodzice stwierdzili, że dość tych harców i zamówili badanie budynku kamerą termowizyjną. Słabym punktem okazały się lukarny: na wydrukach widać jak na dłoni, że ocieplająca je wełna nie trzyma „fasonu”. Błąd popełniono też przy osadzaniu jednego z okien – wewnątrz pomieszczenia, na styku ramy okiennej z murem czujnik wyświetlił temperaturę… –2°C.

I znów pokłoniła się precyzyjna umowa z wykonawcą – problemu jeszcze nie rozwiązano, ale corpus delicti przekonał szefa firmy budowlanej, że przed następną zimą będzie musiał znaleźć czas na remont lukarn w ramach gwarancji.

Od północnego wschodu usytuowano duży wygodny podjazd, od zachodu zaś dom "opiera się" o ścianę zieleni
Od północnego wschodu usytuowano duży wygodny podjazd, od zachodu zaś dom "opiera się" o ścianę zieleni. Trójkątna lukarna nad wejściem to okno wygodnej dziecięcej łazienki
Trójkątna lukarna nad wejściem to okno wygodnej dziecięcej łazienki

Ale poza tym… wreszcie możemy mieć psa, który ma się gdzie wyszaleć. Podobnie jak do naszych dzieci, do niego też wpadają przyjaciele. Nie jest żadnym problemem goszczenie tu licznych znajomych czy wyprawienie przyjęcia – inaczej, niż w mieszkaniu, gdzie rozsadzenie gości przy zastępującej stół ławie było nie lada wyzwaniem. W dodatku z tego azylu, przy którym kręcą się od czasu do czasu sarny i bażanty, do centrum można dojechać w kwadrans jednym z trzech szlaków dojazdowych. Po prostu dolce vita

 

Tekst i zdjęcia Agnieszka Rezler

Komentarze

Czytaj tak, jak lubisz
W wersji cyfrowej lub papierowej
Moduł czytaj tak jak lubisz