Jasne wnętrze bez barier dla wzroku niemal zaprzecza skromnej i zwartej formie zewnętrznej budynku. Dla Polaka przyzwyczajonego do ciemnawych, pełnych butów, palt i czapek sieni, to niespodzianka: prosto z niewielkiego przedogródka wchodzimy do 40-metrowego salonu, którego przestrzeń "zasila" dodatkowo bateria dużych okien na trzech ścianach.
Tradycyjny wiatrołap zastępuje biały murek sięgający pasa; dzięki niemu z salonu nie widać ukrytych za nim półek z butami. Drzwi wejściowe schowane są w podcieniu, który osłania je przed wiatrem. Gospodarze twierdzą, że takie zabezpieczenie przed chłodem jest dla nich zupełnie wystarczające.
Kolejne zaskoczenie to okna. Choć są duże i nisko osadzone, na całym parterze nie znajdziesz firanki, zasłony czy rolety. Kiedy wprowadzaliśmy się 6 lat temu, nie było nas stać na karnisze, jakie sobie wymarzyłam - proste stalowe linki - opowiada Kasia - A po kilku miesiącach mieszkania wśród "gołych" okien stało się dla nas jasne, że takie już pozostaną.
Podobna zasada rządziła zresztą całym procesem urządzania domu: zmian dokonywano bez pośpiechu i z namysłem. Czasem powodem była ekonomia - jak w przypadku karniszy - ale częściej potrzeba spójnej wizji, której krystalizacja wymagała praktyki i czasu.
Każdy, kto w tym momencie pomyśli: "phi, ja tam od początku wiedziałem, czego chcę", powinien uczciwie zadumać się nad tym, ile takich rozwiązań, przyjętych niegdyś drogą pośpiesznej aklamacji, do dziś go drażni i uwiera.
Kasia i Darek postanowili zdać się na doświadczenie, dlatego gdy dom przyjmował ich w swe progi, stały w nim tylko ściany nośne - wydzielono jedynie łazienki. Dziś jest już nieco inaczej: choć ścian przybyło niewiele, efekt można uznać za dzieło ukończone. Ale droga do niego nie była całkiem prosta…
Na "szerokie" wody
O domu nie myśleli - taki plan wydawał się zbyt abstrakcyjny - dlatego kiedy całkiem przypadkiem, do spółki z przyjacielem, weszli w posiadanie działki o powierzchni 1000 m², potraktowali ją jak lokatę kapitału.
Pierwsze problemy pojawiły się wraz z warunkami zabudowy. Niestety, nawet przychylna inwestorom gmina nie mogła przeskoczyć przepisów: 6 metrów działki, i to wzdłuż jej dłuższego boku, trzeba było oddać na drogę.
Zostało nam coś, na czym mogliśmy zbudować tor do kręgli - śmieją się dzisiaj - W dodatku w tym rejonie minimum dla zabudowy wynosi 800 m², a my mieliśmy po niecałe 500 na głowę.
To on prawie 200 km od Warszawy znalazł odpowiedni projekt, a mama pomogła w nawiązaniu kontaktu z biurem architektonicznym. Szybko zorganizowano wizytę na budowie powstającego według projektu osiedla bliźniaków.
Dzięki temu, że mogliśmy "nasz dom" obejrzeć jeszcze przed zakupem dokumentacji, udało się nam uniknąć kilku błędów przestrzennych - opowiada Darek.
Najważniejsza zmiana, którą wprowadzili na ich prośbę projektanci, dotyczyła pomieszczenia nad garażem. Pierwotnie był to niski ciemny stryszek, inwestorzy jednak zgodnie uznali, że nie marzą o rupieciarni na półpiętrze.
Trójpodział władzy
A mówiąc serio, od początku przyjęli najbardziej racjonalną zasadę budowy dwurodzinnego domu. Podaliśmy sobie ręce i zadeklarowaliśmy, że wszyscy wrzucamy pieniądze do wspólnego worka - opowiadają - Raz to będziesz ty, raz to będę ja, zależnie od sytuacji.
Dzięki temu inwestycja rozwijała się harmonijnie, a oni, zamawiając podwojoną ilość materiałów, uzyskiwali korzystne rabaty. Taki system wymaga oczywiście zaufania. W tym przypadku nie było o nie trudno: Darek z Robertem znają się od czasów przedszkolnych.
Jesienią 1999 roku polecona ekipa rozpoczęła prace fundamentowe; betoniarka chodziła na kablu pociągniętym od sąsiada. Referencje murarzy okazały się jednak szemrane - zbrojenie ułożone w ławach bardziej przypominało kupę przypadkowego żelastwa, niż przemyślany element konstrukcyjny.
Gołym okiem było widać, że jeśli zaleje się je betonem, całość rozpłynie się w nieprzewidzianych kierunkach, ale z pewnością poza obrys budynku. Pierwszy sezon budowlany zamknięto więc w martwym punkcie, a kolejny rozpoczęły poszukiwania innej ekipy.
Wiosną nowa brygada rozpoczęła prace od poprawek. Wystartowali bez prądu z sieci, na agregacie z demobilu. Bydlę żarło hektolitry benzyny - opowiada Darek - koszt jego zasilania znacznie przewyższał wartość wytworzonej energii. Wreszcie ulitował się nad nami inny sąsiad, użyczając kabla za opłatą.
W międzyczasie młodzi inwestorzy postanowili wstąpić w związek bardziej oficjalny;
Okazało się to niełatwe, zważywszy że próg ów wypadał wtedy gdzieś na wysokości klatki piersiowej. Przenoszenie obywało się metodą systemową - wspomina ze śmiechem Kasia. Mąż trzymał żonę zarzuconą na ramię, a świadkowie usiłowali wepchnąć ją do wnętrza. W tym czasie hummer parkował niemal w pionie na górze piachu udającej podjazd.
Zacięli się na kwestii kominka: Darek go chciał, Kasia - idąca z reguły pod prąd - nie chciała. Po rozpatrzeniu kompromisowego wariantu - emaliowanego pieca wiedeńskiego - stanęło na żeliwnej kozie, której jednak właścicielka za żadną cenę nie chciała "wpuścić" do salonu.
Miejsce na nią wymarzyła sobie w pokoju na półpiętrze. Niestety, domurowywanie do stojącego już komina dodatkowego przewodu dymowego wstrzymał inspektor nadzoru, słusznie zauważając, że taka doklejka bez własnego fundamentu zwali się jak podcięte drzewo. Koza znalazła sobie w końcu miejsce na antresoli poddasza.
Kolejną niespodziankę zgotowała więźba dachowa. Zaprojektowana jako uniwersalna, czyli pod dowolnie ciężkie pokrycie, pod ciężarem dachówek ceramicznych Röben wyraźnie straciła fason, zwłaszcza że dodawała im wagi warstwa papy na pełnym deskowaniu.
Wprawdzie po pewnym czasie zauważyliśmy, że nasz dach zaczyna przypominać chińską pagodę, ale po kilku latach pokrycie spatynowało, maskując nieco ten efekt - mówią właściciele.
Jak w banku
W drodze do puszczy
Wreszcie przyszedł czas na lifting: małżeńska sypialnia została wydzielona, a krzywe słupy i jętki - obite drewnianymi skrzynkami. Tymczasowe wykończenie schodów zastąpiło nowe dębowe obicie, a ojciec Kasi przywiózł z Kielc elegancką i prostą, stalową balustradę, wykonaną "korespondencyjnie" (o dziwo, bez zarzutu!) na podstawie jego wcześniejszych pomiarów.
Naszym portem docelowym jest prawdziwa wieś - deklarują gospodarze. Znany jest już nawet prawdopodobny adres - okolice Puszczy Mariańskiej.
Tam planują zbudować rozłożysty dom z tradycyjną kuchnią, chropowatymi ścianami i podłogami wyłożonymi kamieniem, na którym kocie pazury nie pozostawią śladów, jak na ich dzisiejszym jesionowym parkiecie.
Ale te plany muszą jeszcze poczekać. Na razie oboje cieszą się jasnym i pięknym domem, w którym żyje się naprawdę komfortowo. A wieczorem, po pracy zawsze można zapukać w ścianę i usłyszeć odpowiedź…
Tekst i zdjęcia: Agnieszka Rezler