Przez miesiąc tej zimy wstawałem o godzinę wcześniej (czyli o 5.00), żeby odśnieżyć podjazd i w ogóle móc się ruszyć z domu. Raz to było pół godziny machania szuflą, a raz dwie, różnie. I kiedyś po takim półtoragodzinnym machaniu wsiadłem ledwo żywy do samochodu, wyjeżdżam na ulicę, a tam – niespodzianka!
Nie ma wyjazdu na „powiatówkę”. Bo tego akurat dnia nasza droga powiatowa, o której przez całą zimę pies z kulawą nogą nie pamiętał, została ten jeden raz, wyjątkowo i uroczyście odśnieżona. Przejechał pług, a jakże. I odgarnął masy śniegu z całego miesiąca na bok, na jedną długą hałdę, która uformowała wał wysokości ponad pół metra, zagradzający wyjazd z naszej uliczki. Tak samo zostały załatwione inne gruntowe drogi w promieniu kilometra.
O godzinie 6.30 we trzech z dwoma sąsiadami, którzy też chcieli wydostać się z pułapki, przekopywaliśmy wyjazd na szeroki świat. Do ponownego chwycenia łopat zmusił nas bezmyślny urzędnik i równie bezmyślny operator pługa. Ale mogli odfajkować w kajecikach: droga powiatowa odśnieżona!
Teraz śniegi od jakiegoś czasu topnieją, jest ich taka masa, że wszyscy boimy się powodzi. Ale nawet jeśli nas ona ominie, będziemy brodzić w brudnej wodzie i błocie pewnie ze dwa miesiące. Ciekawe, co tym razem wymyśli urzędnik. Może przepompowywanie ton wody z powiatówki na nasze skromne dróżki... Przecież to drogi gruntowe, wsiąknie. Prędzej czy później.
Mariusz B.
fot. Pixabay.com