Dom, wraz z kilkoma innymi, stoi pod lasem, pośrodku rozległej mazowieckiej łąki. Dojeżdża się tu dość uczęszczaną asfaltową drogą, co nie przeszkadza podchodzić pod ogrodzenie dzikom, sarnom i lisom z pobliskiego matecznika. Wizyty zajęcy to u nas standard – zapewnia właścicielka. A jednak to jeszcze Warszawa. Marzena i Maciek z 15-letnim synem Mateuszem mieszkają w nowym domu zaledwie od kilku miesięcy, ale zadomowili się w nim od pierwszych chwil.
|
Niektóre rozwiązania, które sprawdziły się w starym domu, przeniesiono do nowego projektu. |
Winne są temu ich koczownicze natury; adresy zmieniają częściej niż pracę, a każde nowe miejsce w ich – a zwłaszcza Marzeny – rękach szybko nabiera znamion stałości i własnego stylu. Przez ostatnie kilkanaście lat rodzina przemierzyła krętą ścieżkę, wiodącą od mieszkania do mieszkania. Ostatnie z nich – 100-metrowy, stary apartament w doskonałej zielonej dzielnicy – pozwoliło już zasmakować przestrzeni i wygody. Nie mogli jednak nadmiernie się do niego przywiązywać – było wynajmowane.
Suma pewnych składników
Analiza oferty rynkowej szybko doprowadziła ich do konkluzji, że kupno wygodnego lokalu w ciekawym miejscu i za kwotę, jaką zamierzali wydać, nie będzie możliwe. Nie interesowała ich też przeprowadzka do któregoś peryferyjnych blokowisk: niemal równie daleko stamtąd do śródmieścia, jak z podwarszawskiej wsi, a standard i komfort – wątpliwe. Pomysł własnego domu został więc wyłoniony niejako drogą negatywnej selekcji.
Segment w zabudowie atrialnej o powierzchni około 150 m2, w zamkniętym podmiejskim osiedlu kosztował tyle, ile chcieli za niego zapłacić. Wprawdzie jego zielone patio bardziej przypominało duży taras, niż ogród, ale przecież zaczynali od szukania mieszkania... Strzeżone osiedle dawało przy tym poczucie bezpieczeństwa i kameralności, tak potrzebne rodzinom z dorastającymi dziećmi, a Mateusz miał wtedy osiem lat.
Dom położony był na skraju osiedla, o jego wyborze zadecydowało jednak co innego: w czasie, gdy inwestorzy zainteresowali się zakupem, był to ostatni segment z nie ustawionymi jeszcze ściankami działowymi. Chętnie skorzystali z możliwości zaaranżowania wnętrza budynku po swojemu. Zaprojektowali wysoki, dwukondygnacyjny salon z przykuwającym uwagę, rozbudowanym kominkiem, a na piętrze, oprócz sypialni z łazienką – rozległą antresolę.
Zamiast remontu
Minęło 7 lat i pewne rozwiązania architektoniczne zaczęły mieszkańców „uwierać”. Przeprowadzka z największego nawet mieszkania do domu sprawia, że początkowo wszystko wydaje ci się atrakcyjne, niemal idealne. Bo dużo miejsca, jasno, wysoko... – mówi Marzena – A tak naprawdę nie wiesz jeszcze, jaki rozkład pomieszczeń będzie dla ciebie optymalny. Wprawdzie przed wprowadzeniem się zmodyfikowaliśmy wnętrze według własnego pomysłu, ale żeby taka modyfikacja dała oczekiwany efekt, trzeba ją podporządkować określonej koncepcji. A o tę trudno, gdy brakuje doświadczenia.
Dodaje też żartem, że wystrój domu po prostu im się znudził – trzeba więc było zbudować nowy. Tak naprawdę przesądziła przytłaczająca wizja generalnego remontu, prowadzonego w zasiedlonym już budynku, a także szansa na wykreowanie własnej przestrzeni „od zera”, bez ograniczeń narzuconych przez istniejące ściany czy wymiary działki. No i fakt, że oboje byli już bogatsi o 7 lat użytkowania domu – takiej wiedzy żal byłoby nie skonsumować.
|
|
|
Dom w systemie Praefa rośnie w oczach. | Przewody grzejne Legalett w stropie nad parterem. | Widowiskowy montaż wielkopłytowych elementów dachu. |
Założenia były proste: dom nieznacznie większy od poprzednika, zbudowany po części z jego „cytatów” – w tych elementach, które doskonale się sprawdziły. W ten sposób nowe życie uzyskał dwukondygnacyjny (tym razem tylko w części) salon, surowy ceglany kominek, sauna i kilka innych, wcześniej z powodzeniem przetestowanych rozwiązań. Zanim to nastąpiło, trzeba było jednak znaleźć działkę...
Full service
Kupno pierwszego domu nie przysporzyło inwestorom budowlanego doświadczenia; osiedle wznosił przecież deweloper. Ponieważ oboje pracują, woleli zainwestować w nowe przedsięwzięcie pieniądze – choćby w postaci sporego kredytu – niż własny czas i wątpliwe amatorskie kwalifikacje. Musielibyśmy zdobyć olbrzymią wiedzę, która posłużyłaby do jednorazowego wykorzystania, a to nam się zupełnie nie uśmiechało – stwierdza Marzena – Skoro inni znają się na tym lepiej, niech nas wyręczą.
|
Dwa słupy umownie dzielą przestrzeń między jadalnią i salonem. |
Poszukali więc wykonawcy oferującego pełen pakiet usług, począwszy od znalezienia odpowiedniej działki, aż po przekazanie kluczy do wykończonego i wysprzątanego na wysoki połysk domu. Po kilku podejściach udało się; wybrana ostatecznie firma Eurodomy dysponowała „stajnią” specjalistów i ekip roboczych, zdolnych te wyobrażenia urzeczywistnić. Pominąwszy wizytę u notariusza, przez cały okres budowy nie byliśmy w ani jednym urzędzie – z nostalgią wspomina właścicielka – Na szczęście nasza gmina uchwaliła już plan zagospodarowania, dzięki czemu formalności związane z działką, projektem i budową załatwiono w skończonym czasie.
Firma na zlecenie inwestorów szukała parceli w rejonie ich dotychczasowej siedziby. W ciągu kilku lat zdążyli bowiem polubić i „oswoić” okolicę, przestudiować dojazdy, a zwłaszcza – objazdy, poznać szczegóły infrastruktury. Działkę wybrali spośród kilku zaproponowanych. Przekonała ich jej duża powierzchnia (1500 m2), ciekawe ukształtowanie – z niewielkim spadkiem w stronę południową, przyzwoita cena, a także bliskość lasu. Ten las, to nie lasek; ciągnie się kilometrami. Mogę się w nim znaleźć w ciągu pięciu minut, a później iść i iść... – mówi Marzena.
|
Wysoki salon i masywny murowany kominek to zapożyczenia z poprzedniego domu. |
Równolegle z poszukiwaniami działki trwały przymiarki do projektu. Wykonawca, specjalizujący się w dwóch typach technologii: drewnianej oraz z prefabrykowanych elementów keramzytowych Praefa, w zakresie projektowania pozostawił inwestorom swobodę. Można więc było odłożyć katalogi i poszaleć. Architekt miał ułatwione zadanie – obejrzał poprzedni dom, dowiedział się, które z rozwiązań należy skopiować, a które zmodyfikować lub zaplanować na nowo.
Dostał też carte blanche w zakresie wszelkich elementów nietypowych: skosów i załamań ścian, filarów, podciągów itp. To wszystko, z czym architekci zwykle mają problem, co starają się uprościć lub wręcz ukryć, nam w najmniejszym stopniu nie przeszkadza – śmieje się właścicielka – Chcieliśmy za to uniknąć wrażenia „stodoły” – dużej, niepodzielonej niczym przestrzeni, opartej na kącie prostym. Pomysł na podział owej przestrzeni, jaki podsunęli architektowi, okazał się wielce oryginalny, stając się przyczynkiem do licznych perypetii i zabawnych obserwacji.
Zaczęły się schody...
Marzena i Maciek lubią schody . Lubią je do tego stopnia, że to z nich właśnie postanowili uczynić główny podmiot przestrzennego spektaklu w swoim domu. Koncepcja taka znakomicie wpisywała się w ich upodobania: schody usytuowane niemal pośrodku dużego salonu, podzielą go na kameralne strefy, nie dzieląc na klitki. Odpowiednio ukształtowane i wykończone, staną się czymś na kształt użytkowej rzeźby – oboje widzieli to wyraźnie oczyma wyobraźni.
|
Salon w stylu kolonialnym. |
Szybko jednak okazało się, że są w tym wizjonerstwie osamotnieni. Przedstawiciele firmy odnieśli się do pomysłu co najmniej niechętnie. Architekt przestrzegał, odradzał i roztaczał czarne perspektywy – dyskusja wlokła się w nieskończoność. Krewni i znajomi, taktownie powstrzymując się od komentarzy, przewracali oczami. Równie zdziwione miny próbowali ukryć w kołnierzach członkowie wszystkich kolejnych, przetaczających się przez budowę ekip.
Nasz pomysł nie wzbudzał entuzjazmu w nikim, począwszy od architekta, przez murarzy, malarzy, elektryków, glazurników, aż po projektanta ogrodu – wspomina ze śmiechem Marzena – Stolarz, który robił stopnie, a więc czuł się w sprawę naszych schodów osobiście zaangażowany, nie mógł już powstrzymać się od uwag; w jego oczach pomysł był niewyobrażalny.
Inwestorzy jednak czuli się do własnej koncepcji przywiązani. Uparli się zatem i postawili na swoim, wychodząc z założenia, że być może pożałują, ale jeśli swojej idei nie wprowadzą w czyn – pożałują na pewno. Schody wylano więc na surowo w przewidzianym miejscu, gdzie jeszcze długo stanowiły przedmiot troski fachowców. Gdy wreszcie je wykończono – drewnem merbau, oryginalną terakotą z delikatnym, miejscami opalizującym wzorem – i oprawiono kutą balustradą, okazało się, że warto było trwać w uporze. Wystarczyły zdumione spojrzenia odwiedzających i ich pełne zdziwienia pytania: Jak to? To te same schody?!
Dom z klocków
|
W kuchni i oddzielonej od niej prostym barkiem jadalni rządzi złamana biel. |
Gdy inwestorzy stali się wreszcie szczęśliwymi posiadaczami działki, a projekt domu – po zakończeniu batalii o schody – dopięto na ostatni guzik, należało wybrać odpowiednią technologię. Początkowo zastanawiali się nad domem z drewna, z czasem doszli jednak do wniosku, że lepiej będą się czuli wśród ścian w ten czy inny sposób murowanych. Jednym z powodów naszej decyzji była obawa, że w kraju, w którym na temat budownictwa pokutuje wiele przesądów, dom drewniany trudniej będzie po latach sprzedać. A taką ewentualność musieliśmy brać pod uwagę, choćby w kontekście częstotliwości dotychczasowych przeprowadzek.
Po wykluczeniu drewna pozostał więc system Praefa. Technologia ta przekonywała szybkością i czystością budowy – zamiast uciążliwego „mokrego” murowania, ustawiane z pomocą dźwigu wielkowymiarowe elementy ścienne.
Niski współczynnik przenikalności cieplnej sprawia, że prefabrykowane ściany zewnętrzne są cienkie (15 cm konstrukcji, ocieplone 14-centymetrową warstwą wełny mineralnej), dzięki czemu zyskuje się na powierzchni użytkowej budynku.
|
Po terakotowej posadzce ułożonej na fundamencie Legalett można chodzić boso. |
Dodatkowym atutem jest gładkie fabryczne wykończenie przegród od wewnątrz; ściany po ustawieniu można od razu malować. Tu, dla uzyskania idealnego efektu, przed pomalowaniem pokryto je tapetą szklaną.
Doskonałym uzupełnieniem Praefy jest system grzewczy Legalett, w którym nośnikiem energii cieplnej jest powietrze krążące kanałami o średnicy 10 cm, zatopionymi w fundamentowej i stropowej (nad parterem) płycie żelbetowej . Jak wiadomo, beton cechuje duża zdolność akumulowania ciepła, co pozwala uzyskać spore oszczędności dzięki „manewrowaniu” dzienną i nocną taryfą na energię elektryczną.
Prąd zasila zarówno nagrzewnicę powietrza, jak i centralę wentylacyjną z wymiennikiem ciepła (rekuperator), technologia nie wymaga zatem „ciągnięcia” dodatkowych mediów. Przekonał nas argument estetyczny – dodaje Marzena – System nie wymaga grzejników, które – choćby nie wiem jak śliczne – urody wnętrzu nie dodają. Po drugie, równomierne ogrzanie salonu, którego przestrzeń w części sięga dachu, za pomocą grzejników nie byłoby możliwe. A fundament grzewczy zapewnia nam jednolity komfort w każdym kącie domu.
Po aptekarsku
|
Rustykalnie zaaranżowana kuchnia. |
Gdy projekt dostosowano już do warunków działki oraz wymogów nowej technologii, kilka kolejnych tygodni zajęło oczekiwanie na dostawę prefabrykatów, „preparowanych” w fabryce według dokumentacji projektowej. Nie był to jednak koniec decyzyjnych dylematów. Wcześniej trzeba było podpisać z wykonawcą umowę obejmującą całość prac. Do niej z kolei niezbędny był precyzyjny kosztorys.
Zanim wbito pierwszą łopatę pod fundamenty – wspomina właścicielka – musieliśmy podjąć decyzje dotyczące wymiarów i rodzaju okien, parapetów i drzwi, umiejscowienia kontaktów, rodzaju posadzki, a nawet gatunku kostki na podjazd. Część z nich wymuszała technologia: ściany przyjeżdżają na budowę z gotowymi otworami okiennymi i wydrążonymi kanałami na instalacje.
Przygotowane są nawet miejsca do montażu rolet antywłamaniowych. Pozostałe pozycje były potrzebne do umowy, która obejmowała nawet... klamki. I choć pewne elementy – np. płytki ceramiczne – można było wycenić jedynie szacunkowo, o dziwo udało się idealnie zmieścić w założonym kosztorysie.
Wyścigi z mrozem
|
Sypialnia na poddaszu należąca do syna gospodarzy. |
Prace budowlane ruszyły w grudniu 2005 r. – przy wyjątkowo miłosiernej, jesiennej aurze. W tych warunkach bez problemu przygotowano fundament. Ściśle według „systemowego przepisu”: warstwa płyt żelbetowych, na nich rozłożone zwoje kanałów powietrznych, zbrojenie i – na koniec – beton z gruszki. Gdy tylko związał, można było stawiać ściany.
Niestety, uginające się pod wielotonowym ciężarem prefabrykatów samochody nie dotarły do celu w umówionym terminie. Krótki odcinek bitej drogi dojazdowej – wyglądającej na oko całkiem przyzwoicie – pokonały dopiero po utwardzeniu jej w trybie interwencyjnym tłuczniem. Za to kiedy już dotarły...
Rano, jadąc tędy jak co dzień do pracy, zauważyłam tylko kilka ciężarówek załadowanych przedziwnymi konstrukcjami – wspomina Marzena – A wracając wieczorem zobaczyłam nagle parter własnego domu! Mimo nieco przygnębiającego wrażenia, jakie robiła smutna szara budowla, tempo mogło zadziwić! Następnego dnia kładziono już płyty stropowe, czyli podłogę poddasza.
Słońce grzało od rana do wieczora, a słupek rtęci nie opadał poniżej zera. Rozłożono kolejne kolorowe przewody grzewcze, słowem – robiło się coraz weselej. Wszystko było szczegółowo zaplanowane: przerwa technologiczna, po niej przerwa świąteczna, a po Nowym Roku – wznowienie robót pełną parą. I wtedy przyszły mrozy, chwytając kraj w żelazny uścisk na ponad dwa miesiące. To był pech – narzekają inwestorzy – Gdyby mróz złapał dwa dni później, na naszej budowie byłoby już po wszystkim; robilibyśmy dach.
|
Sypialnia gospodarzy w stylu kolonialnym. |
Wymuszony przestój trwał do kwietnia. Gdyby nie on, dom stanąłby w dwa tygodnie. Zwłaszcza, że w ciągu jednego dnia udało się go przykryć dachem, w postaci wielkowymiarowych paneli drewnianych. Na każdy z nich składało się kilka krokwi pokrytych deskowaniem z nabitymi łatami pod pokrycie – a wszystko to przycięte na ostateczny wymiar i wykończone odpowiednią powłoką malarską. Kolejnego dnia na dachu urzędowali już dekarze, układając dachówki cementowe Braas.
Latem, równocześnie z pracami wewnątrz budynku, postępowały założycielskie roboty ogrodnicze. W połowie września właściciele, niemal minąwszy się w drzwiach z ostatnimi przedstawicielami firmy, wprowadzili się do nowej siedziby i po raz pierwszy rozpalili w kominku. Od tamtej pory minęło kilka miesięcy, w tym wyjątkowo sroga i mroźna zima. Przed upływem pełnego sezonu trudno jeszcze pokusić się o podsumowanie kosztów utrzymania, ale Marzena już podejrzewa, że ewentualna różnica jest nie arytmetycznej, a raczej psychologicznej natury.
W poprzednim domu wydatki rozbite były na dwa rachunki, przychodzące w dodatku w różnych terminach. Tu mam jeden zbiorczy rachunek za energię – stąd jego siła rażenia. A dom jest jednak większy od poprzednika. Rachunki natomiast – niekoniecznie. Na swój racjonalny, nawet nieco sceptyczny sposób udało się Marzenie i Maćkowi szczęśliwie połączyć kilka karkołomnych sprzeczności: zamieszkali przy lesie nie wyprowadzając się ze stolicy, która sprawuje nad ich rejonem administracyjną pieczę. „Nie budując”– bo problematykę fachową oboje traktowali raczej hobbystycznie – zbudowali już drugi dom.
I wreszcie, deklarując absolutny brak pobudek sentymentalnych (a nawet gotowość do kolejnej przeprowadzki), stworzyli wnętrza, w których przenikają się barwy i nastroje – przestrzeń dopieszczoną w najdrobniejszym szczególe, znamionującą aranżacyjną troskę i pasję. Taką, która robi wrażenie zamieszkanej od lat, nie od miesięcy.
tekst i zdjęcia: Agnieszka Rezler