W jaki sposób Agnieszka przekonała męża do budowy domu, trudno dziś dociec. Dość, że trafili na dni otwarte firmy stawiającej budynki w nietypowej technologii, reklamowanej jako mur pruski – z gotowych prefabrykatów przywożonych prosto z Niemiec.
Wykonawca zapewnił, że dom stanie przed upływem roku. By uzyskać kredyt, Agnieszka w ciągu jednego dnia zawiesiła działalność własnej firmy i znalazła całkiem przyzwoity etat. Umowę podpisali, zastrzegając sobie prawo jej rozwiązania w razie braku przychylności banku.
Okazało się, że słusznie; pięć kolejnych instytucji odmówiło im kredytu na drakońskich warunkach zaproponowanych przez wykonawcę: 90% pieniędzy w ciągu pierwszych dwóch tygodni budowy. Było to szczęśliwe zrządzenie losu, inwestorzy bowiem stopniowo tracili do swojej firmy serce.
Obiecywany projekt indywidualny okazał się jak najbardziej typowy, a wszelkie autorskie zmiany traktowano dziwnie. Rezygnację z okna wyceniono na 1000 zł, gdy tymczasem wstawienie podobnego miało kosztować 2500. Brak kredytu stał się doskonałym pretekstem do rozwiązania umowy.
Wykonawca nie poddał się jednak łatwo: sprawa zakończyła się w sądzie, a Agnieszka z Michałem, choć wygrali, mimo upływu dwóch lat nie odzyskali pokaźnej zaliczki. Mieliśmy jednak „nosa” – mówią – Firma szybko znikła z rynku; Niemcy odebrali jej licencję. Dziś komornik licytuje ich maszyny na spłatę długów.
W międzyczasie pojawiła się działka – ponad 1600 m² pięknie pofalowanego lesistego gruntu, w dobrze skomunikowanym z miastem północnym obrzeżu Puszczy Kampinoskiej. W okolicy działo się niewiele, poza wylanymi fundamentami pod sąsiedni dom, na samej parceli była już jednak podłączona skrzynka energetyczna, woda, a nawet szambo. Miejsce od razu ich „kupiło”, nie pozostali więc dłużni i kupili ziemię.
Wirtualia i realia
Koncepcja projektowa rodziła się „w sieci”. Przez dłuższy czas małżonkowie wymieniali pomysły i uwagi e-mailem; z tej wymiany wyłonił się zarys spójnej całości. Według uzgodnionych założeń szukali projektu w katalogach. Znaleźli w niezawodnym budowlanym rogu obfitości – na stołecznej Bartyckiej.
Ujął ich zwłaszcza duży czworokątny hol z wstęgą zabiegowych schodów o przestronnej „duszy”. Zrezygnowali przy tym z technologii szkieletowej, decydując się na ściany dwuwarstwowe z Porothermu, ocieplone styropianem. Architekt wprowadził nieliczne modyfikacje – m.in. obniżenie salonu o dwa stopnie i podniesienie stropu nad parterem o kilkanaście cm, a projekt uzyskał urzędową pieczęć.
Jesienią 2001 r. inwestycja ruszyła. Nauczeni przykrym doświadczeniem ze „szkieletowcami”, sporządziliśmy potężną, niemal 5-stronicową umowę na samo wylanie fundamentów – opowiadają – Wykonawca pękał ze śmiechu, a jednak warunków nie dotrzymał. Zamiast, jak na piśmie, wylać beton w szalunki lub folię, chlusnął z gruszki prosto w piaszczysty grunt, na szczęście nieco ścięty listopadowym chłodem i wilgocią. Widocznie klauzul i paragrafów było mu za mało… Zostali bez murarza.
Nową ekipę – już na wiosnę – wskazał sołtys. Jej szef, pan Mirek, był sympatyczny i operatywny, co nie znaczy, że jego pracownicy ustrzegli się fuszerek. Bezbłędnie czytali w dwóch wymiarach – wspomina Agnieszka – ale z trzecim mieli wyraźny problem, dlatego większość elementów pionowych w ich wydaniu odbiegała od ideału. W bardzo eksponowanym miejscu, pomiędzy holem a strefą dzienną, „przekosili” ścianę tak, że lewa ościeżnica drzwi minęła się z prawą. Do tego sam otwór drzwiowy jest wyraźnie niższy niż pozostałe.
W miarę postępu prac topniały fundusze, a inwestorzy stawali się coraz uważniejsi, pan Mirek zaś powoli tracił zainteresowanie budową – najchętniej chwyciłby się za kolejny intratny „stan surowy”. Rozstali się ostatecznie, gdy do prostych prac wykończeniowych zatrudnił brata, wyjątkowego obiboka. Po jego robocie, choć przesiadywał w domu tygodniami, trudno było znaleźć jakiekolwiek ślady. Najwyraźniejszy pozostawił na świeżo ukończonej (przez kogo innego, rzecz jasna) klinkierowej obudowie kominka – niezmywalne plamy po płynnej podpałce niewiadomego pochodzenia.
Ochrona osobista
Z chwilą, gdy na budowie pojawiły się „kosztowności” – rury, pręty, bloczki i worki z cementem – inwestorzy postanowili zadbać o profesjonalny nadzór nad mieniem. Wynajęty na weekend człowiek rozgościł się w barakowozie budowlańców i żwawo zabrał do pilnowania. Nie wiadomo, ilu litrów i jakiego kalibru trunków do tego używał, dość, że gdy właściciele przyjechali odwiedzić budowę, waleniu pięściami w drzwi baraku nie było końca.
Cieć był kompletnie nieprzytomny; cud, że jego samego nie ukradli. Gdy za „ochronę” zażądał 50 zł, Agnieszka z Michałem postanowili wziąć sprawy we własne ręce. Od tej pory przez prawie rok w piątkowe popołudnia przeprowadzali się na działkę, by wrócić do miasta w niedzielę wieczorem. Towarzyszyła im córka, 7-letnia wtedy Ada i domowy zwierzyniec w liczbie dwóch psów i kota.
Z uporem jadaliśmy z grilla – wspomina ze śmiechem Agnieszka – Zaczęło się od mięs, później pod nóż poszły rybki, potem warzywa i wszelkiego rodzaju autorskie kompozycje: grzanki, zapiekanki, sandwicze… Po kilku miesiącach tej zdrowej diety nie mogliśmy już patrzeć na grillowane dania. Ale działka okazała się bardzo wdzięcznym miejscem egzystencji: otoczona lasem, osłonięta od ulicy szczelnym płotem, dawała im poczucie absolutnej swobody.
Nierówna powierzchnia ścian w salonie to pomysł Agnieszki, który nie mógł się doczekać realizacyjnej koncepcji, dopóki jeden z wykonawców nie przypomniał sobie, jak jego babcia „obrzucała” piec. Babciną metodą – obrzucania zaprawą prosto z kielni – utworzono wypukłości, a ponieważ efekt nie do końca inwestorom odpowiadał, Agnieszka kupiła kilka worków cekolu i z czteromiesięcznym Bartkiem „przy piersi” własnymi rękami nadawała ścianom pożądaną fakturę. Niedoskonałości są efektem częstych przerw na mycie rąk i karmienie – śmieje się – Poza tym jedna ze ścian wygląda gorzej, bo chłopcy zbyt szybko ją pomalowali – spieszyli się na autobus. Do malowania użyto „pędzla-ławkowca” i trzech kolorów: ciemnopiaskowego podkładu, barwy minii i szarości surowej gliny |
Dla Ady te weekendowe pobyty były wielką przygodą, a miejskie psy, niczym tu nieograniczone, szalały ze szczęścia. „Klimatyzowany” barak ciepłą wiosną i upalnym latem dawał całkiem przyzwoite schronienie. Kąpiele brali pod ogrodowym natryskiem, a na szczególnie spragnionych ciepła czekał dmuchany basenik, w którym słońce nagrzewało wodę już od rana.
Niebezpieczeństwa czyhają jednak wszędzie. Pewnej nocy w baraku pojawił się gryzący swąd – to palił się koc, którego kawałek spadł na przenośny piecyk. Nie było żartów! Opary syntetycznej tkaniny omal nie zaczadziły śpiących najbliżej Ady i Michała. Agnieszka z trudem ich docuciła i wywlokła na świeże powietrze. Skończyło się dotkliwym podtruciem i… utratą koca.
Innym razem w pułapce zastawionej przez robotników znaleźli mysz. Zapłakana Ada pochowała ją pod sosną, oczywiście razem z pułapką. Murarzy, po powrocie na budowę, zafrasowało zniknięcie urządzenia, a z pozostawionych śladów wysnuli komiczny wniosek: działkę odwiedziło jakieś duże zwierzę – nie dość, że zostawiło krwawe ślady, to jeszcze wywlokło pułapkę z baraku i uciekło z nią do lasu!
Pokój Ady – przestronny, z podwójnym oknem balkonowym, przez które zaglądają sosny |
|
W dużej rodzinnej łazience, z piękną wanną Love Story i efektowną armaturą, brakuje na razie „drobiazgów”: umywalki, sedesu i bidetu |
Na dobre wprowadzili się, gdy tylko wstawiono drewniane okna, a dom nakryto dachem – piękną, równiutko położoną karpiówką. Z 6-dniowym Bartkiem zamieszkali na betonie i bez łazienek.
Żeby wykąpać go w misce, grzaliśmy wodę w elektrycznym czajniku – wspominają – Później miskę zastąpił duży zlew kuchenny z tymczasowo zamontowanym podgrzewaczem przepływowym.
Rolę toalety pełniła drewniana sławojka, a że lato było ciepłe, ogrodowy prysznic ze szlauchu nadal się przydawał. Było też warszawskie mieszkanie, zdegradowane w owym czasie do funkcji pralni i kąpieliska.
Pod górkę...
Etap żmudnych wykończeń systemem gospodarczym obfitował w przygody. Fachowiec, montując w kotłowni pod- wieszany sufit, wwiercił się we wszystkie możliwe instalacje na całej długości pomieszczenia: w kable elektryczne, przewody centralnego odkurzacza, a nawet – w spust z pralki na poddaszu.
Przeżył chyba cudem. Podobne kłopoty mieli i inni specjaliści. Prawdę mówiąc nie było o nie trudno – inwestorzy zaplanowali instalacje „na zapas”, przyjmując założenie, że łatwiej będzie w przyszłości dokupić rekuperator, niż kuć ściany pod nowe przewody wentylacyjne.
Najżywsze wspomnienie z tego okresu pozostawiły jednak schody. Zaprojektowane z rozmachem, acz bez precyzji, „rozjechały się” już na biurku architekta, który adaptował projekt. Błędnie „policzone” i rozrysowane, zostały w dodatku źle wylane przez wykonawców.
Po kilku burzach mózgów, wielu poprawkach i podkuwaniach uzyskały wreszcie formę podstawową bliską wyobrażeniom. Okazało się jednak, że „schody” ze schodami dopiero się zaczęły. Na pierwszy ogień poszła kuta balustrada, która miała dopełnić tradycyjnego wystroju holu.
Bohaterowie licznych perypetii wykonawczych: schody i balustrada. Oszczędna poręcz – bez typowo polskich, toczonych tralek – podkreśla swoją prostotą urodę materiału |
Czterech kolejnych kowali odmówiło dowodząc, że jest niewykonalna. Piąty podjął się roboty, ale wywiązał się z niej fatalnie – musiał podkuć stopień, żeby jego dzieło się zmieściło. On również nie uniknął kontaktu z instalacjami, wwiercając się m.in. w alarm, który mimo wyłączenia centrali wył aż do czasu wyładowania niezależnego akumulatora przy syrenie. Instalacja alarmowa zareagowała na odcięcie zasilania, jak na akt sabotażu.
Balustrada – według kowala ukończona – prezentowała się żałośnie, gdy zażądał zatem reszty pieniędzy, wynikła pewna różnica zdań. Obrażony twórca zdemontował dzieło i zniknął, a gospodarze zostali z dwójką dzieci i poddaszem z „urwiskiem”. Stwierdziliśmy, że wystarczy tego kucia; kolejna balustrada będzie najprostsza – z drewna, podobnie jak planowane stopnie – opowiada Michał.
Aż za Opolem znaleźli wykonawcę, który zadeklarował dwumiesięczny termin; umowę spisano na początku września 2005 r. Cóż za optymizm! W grudniu, po wielu bólach i ponagleniach, stolarz sklecił jedynie trepy. Przysłał z nimi wynajętą przez siebie ekipę montażową, która fatygowała się z końca Polski tylko po to, by stwierdzić, że ich zleceniodawca źle przygotował szablony: wszystkim stopniom brakowało nadwisów.
Agnieszka już od progu pytała, czy życzą sobie kawę przed znojną drogą powrotną. Nie lepiej było z drewnianą giętą balustradą – by wcelować z formą, potrzebne były trzy wizyty fachowców. Cała sprawa wlokła się dobrze ponad rok, ale dziś schody w ładnej, nieco „staroangielskiej” oprawie cieszą oczy. Ta mitręga miała tylko jedną zaletę – zwierzają się gospodarze – dzięki permanentnemu zawalaniu terminów mamy drewniane zabiegowe schody z dębową balustradą za ok. 7000 zł.
...i z górki
Wielu jeszcze przygód doświadczył ten dom i jego właściciele. Było korygowanie błędu projektowego, przez ocieplanie salonu styropianem od wewnątrz (w usytuowanej nad nim loggi architekt nie przewidział miejsca na izolację). Było włamanie z wyważeniem najdroższego w budynku okna i ślady ochroniarskich „glanów” na śniegu.
Była ekipa typów spod ciemnej gwiazdy wykańczająca słupki ogrodzenia tynkiem… do ścian wewnętrznych, były „przysłowiowe” już problemy z doprowadzeniem gazu, a także piękna (i nietania) jodła – ulubione drzewko Agnieszki – zmasakrowana przez spadające z rusztowania dechy. W tej plejadzie zdarzył się na szczęście uczciwy i perfekcyjnie pracujący glazurnik, który poprawiając stada błędów swoich poprzedników, poprawił właścicielom humory.
A co jest dziś? Jest spokój, harmonia i regeneracja sił po miejskim zgiełku. Dzieci mają tu mnóstwo przestrzeni, a po sąsiedzku miłych towarzyszy zabaw, zwierzęta zaś – prawdziwy raj za życia. Michał ma gabinet z pięknym widokiem na las, a Agnieszka – wymarzony i wypieszczony, choć nie do końca jeszcze zaaranżowany ogród. Każdy ma „swój kawałek podłogi”.
Tekst i zdjęcia: Agnieszka Rezler